środa, 28 lipca 2010

Opowiadanie pierwsze

         Jest to pierwsze opowiadanie z mojej własnej "serii Harlequinów", jak to można nazwać wszystkie moje opowiadania miłosne, które napisałam na zamówienie dla starej znajomej. To stworzyłam w okolicy lutego 2010, lecz wielokrotnie poprawiałam, więc praktycznie powstało w takiej formie dopiero gdzieś koło kwietnia. Pisane na żywioł, kompletna improwizorka, zakończenie nieustannie zmieniałam. Całość nawet mnie zadowala. Może dlatego, że nie ma wielkiego "happy end'u", a pomysł jest z lekka kontrowersyjny.



"Amor sacer"


Tłum ma zbyt wiele oczu, by mieć spojrzenie.
Victor Hugo

lipiec 2003

        Tegoroczne lato było wybitnie gorące. Z powodu okropnych upałów zabroniono podlewania trawników i mycia samochodów, aby nie marnować cennej wody. Wyłączono również miejskie fontanny i zraszacze, a patrole policji wlepiały mandaty nieprzestrzegającym przepisów. Mimo to, co drugi Anglik nie stosował się do nowych norm i nocą polewał spalony słońcem trawnik, co nie na wiele się zdawało. Trawa nie odżywała przez jedną noc. Ulicami jeździły jedynie zakurzone samochody.
        Pani Adams, nadal atrakcyjna czterdziestopięcioletnia blondynka, będąca matką trojga dzieci, otworzyła lodówkę i z niechęcią zauważyła, że jest prawie pusta. Kobieta wyjęła z niej dwie ostatnie kostki lodu i do połowy opróżniony karton skoku jabłkowo-miętowego, którym napełniła szklankę. Odstawiając na miejsce już prawie puste opakowanie, doszła do wniosku, że lodówka, chociaż pusta, dawała całkiem sporo przyjemnego chłodu. Pani Adams natychmiast trzasnęła drzwiczkami, zdając sobie sprawę, że nie może stać i chłodzić się w taki idiotyczny sposób. Westchnąwszy, wrzuciła do napoju lód i przeszła do salonu.
        - Kto ma ochotę skoczyć do sklepu po lody? - zapytała, pozornie beztroskim tonem.
        Odpowiedziała jej cisza, co nawet jej nie zdziwiło. Upiła łyk soku i wróciła do kuchni, tym razem po spinkę do włosów, którą zostawiła na blacie przy lodówce. Wpięła luźno spadający kosmyk w wysoki kok i przyjrzała się krytycznie swojemu odbiciu w wypolerowanej powierzchni mikrofalówki. Eleonor Adams nadal uważała się za piękną i seksowną kobietę, mimo że nieuchronnie zbliżała się do pięćdziesiątki. Wprawdzie miała kilka zmarszczek, ale tylko dlatego, że po raz kolejny odmówiła swojej kosmetyczce wstrzyknięcia botoksu. Nie chciała wyglądać nienaturalnie, choć jej porcelanowa cera upodabniała ją nieco do lalki. I te przejrzyste, niebieskie oczy, które odziedziczyła jej najstarsza córka. Kobieta powstrzymała chęć rozpięcia guzika koszulki i z kolejnym westchnieniem wyszła z pomieszczenia. W salonie znajdowała się prawie cała rodzina.
        - Gdzie jest Juliet? - spytała, zauważając brak najstarszej pociechy.
        - Wyszła gdzieś z Damonem - poinformowała ją Ana, średnie dziecko, a najmłodszy i zarazem jedyny syn, Rafael, pokiwał skwapliwie głową.
        - W taki skwar? - zdziwiła się.
        Dziesięcioletnia Ana, uroczy aniołek o blond włosach, czekoladowych oczkach i mózgu jak maszyna, wzruszyła ramionami i wróciła do przeglądania stanu technicznego sukienek dla lalek, ułożonych w pudełku z pedantyczną precyzją, o którą trudno byłoby posądzić dziesięciolatkę. Czteroletni Rafael, który z aniołkiem miał niewiele wspólnego, powtórzył gest siostry, a następnie skierował w dół swoje orzechowe oczęta i zajął się przerwaną czynnością, czyli uderzaniem swoim najnowszym samochodzikiem o parkiet. Eleonor spojrzała na męża, czterdziestopięcioletniego biznesmena o ciemnych oczach i siwych pasmach pojawiających się już na skroniach, ale on nic nie powiedział, tylko przełączył kanał w telewizorze.
        Zaginięcie najstarszego dziecka Adamsów nie było w tym domu nowością.

        Juliet siedziała w Destiny i jadła już drugą porcję lodów śmietankowo-truskawkowych, mrucząc przy tym z zadowoleniem. Z drugiej strony, nie powinna, bo w gruncie rzeczy lody to czyste kalorie i przez to całą jej dietę trafił szlag, ale zawsze mogła przecież zacząć ją od nowa. Panowała jednak tak nieznośna spiekota, że dziewczyna była pewna przyspieszonego spalania tłuszczów. Miała ochotę zdjąć ten skąpy top na ramiączka i krótkie bojówki, które miała na sobie. Spojrzała na Damona i doszła do wniosku, że on też o tym myślał, lecz miał zgoła inne motywy. Oblizała łyżeczkę i odsunęła od siebie opróżniony puchar.
        - Przestań - skarciła chłopaka, bardzie dla zasady niż z pruderyjności.
        Oboje skończyli już te siedemnaście lat i Juliet nie miała zamiaru grać wstydliwego dziewczęcia, które rumieni się przy byle okazji. Gdyby taka była, nie założyłaby tego, co akurat miała na sobie i nie paradowałaby w tym po Londynie. Matka zawsze powtarzała, że ten biały top odkrywał więcej niż zakrywał, ale jakoś nigdy nie zakazała go zakładać. Co prawda, matka nie wymyślała Juliet żadnych szczególnych nakazów i zakazów, prócz kilku stalowych reguł: nie ćpasz, nie kradniesz, nie pijesz do przytomności, wracasz do domu na noc i nie sypiasz z chłopakami, póki jesteś niepełnoletnia. Pierwszych dwóch Juliet się trzymała, ostatnią przestrzegała do czasu, aż znajdzie odpowiedniego chłopaka, a resztę bezczelnie olewała. Wiedziała, że i tak niedostanie szlabanu. Między Bogiem a prawdą, ostatniej zasady trzymała się tylko z jednego powodu; nie chciała być uważaną za dziwkę.
        Adoratorów miała na pęczki odkąd skończyła dziesięć lat. Na ich brak nigdy nie narzekała. Z Damonem była już pół roku, ale to był do tej pory jej najdłuższy związek i prawdopodobnie się rozpadał. Damon naciskał, żeby poszła z nim do łóżka, a Juliet nie bardzo się do tego śpieszyło. Obawiała się, że mogą wpaść i będzie miała zrypane życie. Bo chłopak jak to chłopak, zaraz się ulotni, jak tylko się dowie i tyle go widzieli. Ona będzie miała problem do końca życia.
        Juliet Adams, lat siedemnaście, cztery miesiące i trzy dni, była długonogą brunetką o niebieskich oczach i bladej cerze. Matka zaraziła ją swoją obsesją na punkcie opalenizny, której obie unikały. Dziewczyna uwielbiała ubierać się wyzywająco i seksownie, ale nie słodko i różowo. Jakoś nie mogła się przekonać do tego koloru. Na co dzień jednak chodziła do prywatnej szkoły na Queen Margaret's Grave i chcąc, nie chcąc, zakładała na siebie mundurek, składający się z białej koszulki, ciemnogranatowego krawatu i kamizelki oraz spódniczki w biało-granatową kratkę. Na szczęście spódnica nie była zbyt długa.
        - Damon, proszę cię, przestań rozbierać mnie wzrokiem – powtórzyła.
        Chłopak westchnął ciężko i dla odmiany przyjrzał się dziewczynie po drugiej stronie ulicy. Juliet powędrowała wzrokiem w tamtą stronę i pokręciła głową. Damon na pewno miał wiele zalet. Był wysokim, przystojnym i bardzo wysportowanym brunetem o opalonej skórze i pięknych ciemnych oczach. Miał też jedną karygodną wadę, która drażniła Juliet - nieustannie oglądał się za dziewczynami. Po pewnym czasie Juliet przestała nawet zwracać mu uwagę, bo go to nic nie obchodziło. Co nie oznaczało, że przestało ją to irytować.
        Czasami dziewczyna zastanawiała się, czy facetom kiedyś to przechodzi. Zauważała, jak mężczyźni odwracają się za jej matką, która, bądźmy szczerzy, nie była już młoda. Ojciec powtarzał, że matka jest atrakcyjna, ale Juliet jakoś tego nie widziała. Może dlatego, że dzieliła je dwudziestoośmioletnia różnica wieku?
        - Mam wolny dom na weekend. - Damon przerwał jej rozmyślania.
        - To jakaś aluzja? - zapytała kąśliwie.
        - Może… - powiedział powoli, uśmiechając się łobuzersko. - Pomyśleliśmy z rodzeństwem, że nie można zmarnować takiej okazji. Przyjdziesz?
        Imprezy u Winterów. Alkohol, narkotyki i seks, a wszystkiego w nadmiarze. Aż szkoda przegapić coś takiego, ale Juliet wiedziała, że jak zwykle był to tylko pretekst, aby zaciągnąć ją do łóżka. Ponadto nie lubiła brata Damona, Fabiana oraz większości jego kumpli, którzy tłumnie  przybywali na urządzane w wielkiej willi Winterów libacje. Bo inaczej tego nie można było nazwać. Jednak rodzeństwo oznaczało także Meredith, siostrę chłopaków, którą Juliet szczerze ubóstwiała. Dwudziestoletnia Meredith była dziewczyną, a raczej już młodą kobietą, o których mówiło się, że są i do tańca, i do różańca. Merith studiowała biochemię, a oprócz tego nie opuściła żadnej szykującej się balangi. Wciągnęła Juliet do swojej grupy, za co ona, kiedyś wstydliwa nastolatka, była jej dozgonnie wdzięczna. Damon często żartował, że jego siostra jest dla niej jak jakieś guru.
        - Prawdopodobnie wpadnę - powiedziała w końcu Juliet niezbyt pewnie, nie chcąc dawać żadnej zobowiązującej odpowiedzi.
        - Mhm. Czyli będziesz na pewno. O której mam po ciebie podjechać?

        - Mamo, wychodzę!
        - Zaraz, zaraz! Stop! - zawołała za nią matka, nim Juliet dotarła do drzwi wyjściowych. - W tył zwrot! Dokąd to, moja panno?
        - Do Winterów - odparła dziewczyna, chcąc, nie chcąc, cofając się do kuchni. - Wiesz, urządzają w domu taką małą imprezkę. - Taa, małą, pomyślała ironicznie.
        Matka przyjrzała jej się krytycznie, unosząc brwi. Juliet udawała, że nie wie, o co chodzi. Miała na sobie zwiewną, białą tunikę odsłaniającą ramiona oraz szare legginsy za kolana. Nie malowała się, ale wiedziała, że Merith na pewno jej coś pożyczy przed imprezą. Nie chciała denerwować matki ostrym makijażem, a raczej takim, który matka uważała za zbyt wyzywający, ostry czy co tam jeszcze.
        - Już? Kontrola zakończona? - zapytała, nerwowo przytupując w miejscu sandałkiem na szpilce. - Mogę iść? Mamo, Damon na mnie czeka – jęknęła.
        - Och, dobrze, już dobrze. Idź. Tylko wróć na noc! - zawołała za nią, ale Juliet zamykała już drzwi.
        Dziewczyna obciągnęła nieco dekolt, odsłaniając trochę więcej ciała i podeszła do samochodu Damona, czarnego, sportowego porsche. Chłopak uśmiechnął się psotnie na jej widok, ale zamknęła mu usta dłonią, nim zdążył skomentować.
        - Jedźmy już - mruknęła. - Błagam cię, już jedźmy.

        Juliet tego się spodziewała, ale… To piekielne ale jak zwykle się pojawiło. Tłumaczyła sobie swoją niepewność tym, że przez większość życia znajdowała się pod kloszem, takie oczko w głowie rodziców. Taak, nie mogła nie być wdzięczna Damonowi i Merith, że wciągnęli ją w swój świat.
        Willa Winterów była trochę większa niż ogromna, z basenem i podziemnym garażem. Juliet nie zdążyła jeszcze zobaczyć wszystkich pomieszczeń, choć była tu dosyć częstym gościem. Te, w których obecnie balowali, znajdowały się na parterze, a szklane drzwi prowadziły do ogrodu z basenem. Dziewczyna przypatrywała się z niekrytą fascynacją i ciekawością zbiorowisku najróżniejszych ludzi. Kilka razy przyszło jej na myśl: Gdyby mama to widziała… Szybko jednak odrzuciła do siebie tę niedorzeczną myśl, nagle się jej wstydząc. Prawdopodobnie nikt nie zauważył jej rumieńców.
        Dziewczyny ubrane były głównie w niemożliwie krótkie spódniczki, na których było mniej materiału niż na ścierce do naczyń oraz w skąpe topy z dużymi wcięciami. Przy nich Juliet wyglądała, jakby miała na sobie szkolny mundurek. Z powodu nieznośniej spiekoty, która wieczorem zmalała jedynie odrobinkę, królował kolor biały i odcienie jasnej szarości. Ostre makijaże i nadmiar zapewne diabelsko drogiej biżuterii - to był styl tych dziewcząt. Panna Adams była jedynie małym dzieciakiem, które nie wiedziało, jak się ubrać na taką okazję.
        Całe towarzystwo było, już mniej lub bardziej, ale pijane. Damon się ulotnił wieki temu, ale Juliet nie narzekała. Była wdzięczna losowi za owe chwilowe rozdzielenie, bo obawiała się kolejnych prób macania. Zaczynała już układać w głowie pożegnanie, kilka słów, które zakończyłyby ten związek. Jej wahanie było spowodowane niechęcią rozstania się z Merith. Nie mogłaby jakby nigdy nic spotykać się z przyjaciółką, gdyby Damon kręcił się gdzieś w pobliżu. Z drugiej strony, nie mogła w nieskończoność ciągnąć tej farsy.
        - Choć zatańczyć, laluniu - mruknął jej do ucha jakiś chłopak. W jego oddechu czuć było zbyt dużo alkoholu.
        Zwinnie wyślizgnęła się z jego objęć i ukryła w kuchni. Przypuszczała, że ulga była jednak jedynie chwilowa. Musiała znaleźć Merith. Było już dobrze po trzeciej, więc była najwyższa pora, żeby wróciła do domu. Jeśli jednak ktoś był trzeźwy w tym towarzystwie, to na pewno Meredith Winter. Juliet ogarnęła wzrokiem ogromną kuchnię i nie odnajdując w niej przyjaciółki, niechętnie wróciła do salonu. Przelotnie spojrzała na tłum w pomieszczeniu i westchnęła.
        Wtedy po raz pierwszy i ostatni w życiu się zakochała.
        Chłopak nie powalał tak urodą jak Damon czy Fabian Winterowie, ale miał w sobie to coś, co kazało spojrzeć drugi raz. Jego włosy miały bliżej nie określony kolor, coś jak kasztanowy z miedziano-rudymi refleksami. Natomiast oczy były intensywnie zielone, pełne blasku i szczerego zainteresowania osobą Juliet, która speszyła się nieco. Bardzo nie lubiła, gdy ktoś wpatrywał się w nią tak nachalnie. Chłopak nonszalancko opierał się o ścianę i sączył piwo z puszki, wbijając wzrok w Juliet. Dziewczyna spuściła głowę. Byle dalej od tego hipnotyzującego spojrzenia, myślała, biegnąć po schodach. Byle dalej od tego cudownego, zniewalającego uśmiechu.
        - Hej, zaczekaj!
        Przystanęła i odwróciła się na pięcie, stając twarzą w twarz z nieznajomym. Już wiedziała, że się zakochała. Ona! Niedostępna Juliet Adams!
        - Cześć - powiedział chłopak, jakby nigdy nic.
        - Cześć – wydusiła.
        - Wybacz, że cię zatrzymuję, ale trudno mu byłoby pozwolić ci tak po prostu odejść. Jestem Cedric Winter, kuzyn Meredith, Damona i Fabiana - przestawił się.
        Cholera, pomyślała. Jeszcze mi tylko brakowało kolejnego cudownego kuzyneczka.  Próbowała doszukać się jakiś podobieństw jego postaci do któregoś ze znanych jej Winterów, ale było trudno. Spuściła wzrok, który natrafił na trzymaną przez chłopaka puszkę. Coca-Cola? Zdziwiła się. Kto na takich imprezach pije Coca-Colę?
        - Zapewne zastanawiasz się, dlaczego cię zatrzymałem? - zaczął na nowo Cedric, po przedłużającej się ciszy. Miał bardzo miły głos. -  Pomyślałem, że miło by było porozmawiać z kimś takim jak ty. Bo widzisz, mam wrażenie, że jakoś tu nie pasujesz. Zresztą tak jak ja - dodał ze śmiechem.
        Żebyś wiedział, przytaknęła w myślach Juliet. Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. Miał na sobie koszulę, zapiętą pod samą szyję i idealnie wyprasowaną oraz czarne spodnie na kant. Wydawał się taki porządny i ułożony w porównaniu do tych wszystkich ludzi, z którymi dzisiaj się zetknęła. Poza tym jego uśmiech był powalający, że wręcz nie mogła mu się oprzeć.
        - Ced, stary! Podrywasz moją dziewczynę? - Kompletnie pijany Damon pojawił się nie wiadomo skąd i to w nieodpowiedniej chwili. - Oj, nie ładnie, nie ładnie.
        - Tylko rozmawialiśmy - zaprzeczyła szybko Juliet, w końcu wydobywając z siebie głos. Z drugiej strony miała ochotę powiedzieć coś całkiem innego, co przyspieszyłoby rozpad ich związku, ale wolała nie robić tego kosztem Cedrica. - I nic ci do tego, Damon.
        Ale jej chłopakowi zrobiło się nagle wesoło.
        - Oczywiście, że wszystko mi do tego. - Czknął. - Nadal jesteś moją dziewczyną. Taa, jesteście siebie warci. Nasz księżulo lubi cnotliwe dziewczęta, takie jak ty - zarechotał, obejmując ramieniem Cedrica i szczerząc się do Juliet, która zbladła.
        - Księżulo? - zapytała niepewnie, nie bardzo wiedząc, czy się nie przesłyszała.
        - Co? Nie powiedział ci? Nie dobry chłopiec. - Brunet pogroził kuzynowi palcem z paskudnym uśmiechem na twarzy. Najwyraźniej dobrze się bawił. - Miałeś nie kłamać, przecież masz być klechą.
        Cedric strząsnął jego ramię i odsunął się od niego na kilka kroków, z niesmakiem marszcząc brwi. Powoli przeniósł wzrok na Juliet, która zaciskała usta. Nie podobała jej się ta cała sytuacja.
        - Jeszcze nie zdążyłem, bo się wciąłeś - powiedział wolno Ced.
        Dziewczyna miała warknąć coś nie miłego, ale zza rogu wyłoniła się Merita w towarzystwie dwóch chłopaków, którzy wyglądali na goryli. Wielcy i postawni, na pewno byli też silni. Meredith jednak nie wyglądała chuderlawo. Można było podsumować ją zdaniem: Kochanego ciała nigdy za wiele. Naprawdę była ładną dziewczyną, nie za wysoką brunetką o zielonych oczach. Tak samo intensywnych jak u jej kuzyna.
        - Damon, ty pijany kretynie! W całym domu słychać, że sprawiasz kłopoty! - skarciła brata.
        - Ale ja…
        Nie pozwolono mu skończyć, bo dwóch osiłków chwyciło go za ramiona i powlokło w stronę, z której przyszli. Nawet się nie stawiał, tylko rozprawiał o czymś, zawzięcie gestykulując. Alkohol najwyraźniej rozwiązał mu język. Merith poklepała Cedrica po ramieniu, szepnęła mu coś do ucha, po czym puściwszy oko do Juliet, poszła za swoim bratem i gorylami.
        Panna Adams stała chwilę nieruchomo, a potem jęknęła.
        - Zapomniałam zapytać ją, czy nie odwiedzie mnie do domu!
        - Jak chcesz, ja mogę cię odwieźć - zaproponował Ced. - W końcu jestem klechą, więc jesteś bezpieczna - dodał z przekąsem, krzywiąc się nieznacznie.
        Dziewczyna niechętnie kiwnęła głową. Sprawa koszuli zapiętej pod samą szyję i coli zamiast piwa sama się rozwiązała. Księżulo. Szkoda, naprawdę szkoda, bo fajny był z niego chłopak. Nadal jednak nie rozumiała, dlaczego ją zaczepił.
        - Nie wiem jeszcze, jak masz na imię - rzekł, otwierając jej drzwi swojego auta, którego marki i koloru w ciemności nie widziała. W środku prezentował się jednak dobrze, jak przystało na Winterów.
        - Juliet.
        - Juliet- powtórzył w zamyśleniu. - Od Romea? - zażartował.
        - Niee, niestety od Damona – mruknęła.
        Kiwnął głową i zapalił silnik, który zamruczał cicho.
        Juliet Adams w pewnych sprawach rzadko się myliła. Zawsze wiedziała, co czuje jej serce, jednak miała też dobrze rozwiniętą intuicję i empatia nie była jej obca. Zazwyczaj dobrze odczytywała uczucia innych. Teraz też była, co czuje Cedric Winter, nawet jeśli on sam tego nie wiedział.

lipiec 2009
        Juliet naprawdę lubiła lody śmietankowo-truskawkowe. Siedziała w kawiarni i zajadała się pustymi kaloriami, na które przestała zwracać uwagę. I tak nadal była szczupła. Żałowała tylko, że został zamknięty lokal, od którego wszystko się zaczęło ponad sześć lat temu. Destiny to było bardzo przytulne miejsce, choć The end też było niczego sobie. Jednak, jak sama nazwa mówiła, wtedy to było przeznaczenie. Teraz to był koniec. A ona czekała. Czekała.
        Cedric pojawił się punktualnie co do sekundy. W głowie miał chyba zegarek z sekundnikiem. Dziewczyna nigdy nie mogła zrozumieć, jak można być tak pedantycznym jak on. Jednak przyzwyczaiła się do tego. Do wszystkiego idzie się przyzwyczaić.
        - Cześć. - Pocałował ją na powitanie. W policzek. Jak zwykle. - Jak dzień?
        - Ujdzie. Mogło być gorzej.
        Zaśmiał się cicho i zamówił kawę. W tym roku lato nie było tak gorące, jak to pamiętne sześć lat temu, ale tylko pozornie. Juliet miała wrażenie, że temperatura podnosiła się o kilka stopni, gdy tylko Cedric pojawiał się w zasięgu jej wzroku. Był jak słońce. Tylko słońce. Nic więcej.
        - A u ciebie? - zapytała.
        - Też ujdzie.
        Szturchnęła go w ramię.
        - To w końcu jak? - zapytała lakonicznie, choć była pewna, że zrozumie.
        - Jadę na drugi kraniec Anglii. - Westchnął ciężko. - Jedź ze mną, proszę.
        - Jako gosposia? - Zaśmiała się. - Nie jestem za młoda?
        Przechylił głowę na bok i udawał, że przygląda jej się krytycznie. Bezwiednie dotknął dłonią koloratki, a wzrok Juliet powędrował za jego ruchem. Znienawidziła Romea i Julię. Nieszczęśliwa miłość, to było jej przekleństwo.
        - Chyba wstąpię do zakonu - mruknęła. - Jak myślisz? Zamiast róż, sukni ślubnej i białego trenu do ziemi, różaniec, habit i czarny welon. Może w czarnym mi do twarzy? Kto wie?
        - Czy takie jest twoje przeznaczenie? - zapytał. - Powołanie?
        Westchnęła.
        - Do niedawna powiedziałabym, że to ty nim jesteś. Może Ci na górze chcą inaczej? Może czas, żebym… nawróciła się? Czuję to - szepnęła. - Chyba… miałeś mi w tym pomóc.
        Ukrył twarz w dłoniach. Przez chwilę myślała, że płacze, ale on tylko myślał. Głęboko. Intensywnie.
        - Ale jakim kosztem - powiedział w końcu.
        - Miałeś wybór… Mieliśmy wybór - poprawiła. - Oboje zdecydowaliśmy, że tak będzie lepiej. Kochajmy się, ale… z osobna. Jak to jest? - zapytała retorycznie, szukając w pamięci konkretnej myśli. - Amor sacer?
        - Miłość święta - wyszeptał z namysłem. - Święty Jan Ewangelista.
       Uśmiechnęła się. Położyła dłoń na jego dłoni. Przeznaczenie. Powołanie. Ich życie nie było ich życiem. Amor sacer. Jedyny sposób. Juliet wiedziała. Jeśli nie może kochać go ciałem, będzie kochała go duszą. Wiedziała.


1 komentarz:

  1. Ależ mi się podobało, niesamowicie! Wciągnęło mnie w sekundę, naprawdę się tego nie spodziewałam.
    Miejscami trochę wieje schematycznością, ale ogólnie jest świetnie, a zakończenie ratuje wszystko. Obawiałam się happy endu, na szczęście go nie ma i dzięki Ci za to.
    Poza tym piękna scena zakochania od pierwszego wejrzenia. Kiedyś wydawałaby mi się zupełnie nieprawdopodobna i tylko dla totalnych romantyków, ale na dzień dzisiejszy wiem, że w gruncie rzeczy trafiłaś w samo sedno.
    Co za ironia losu, naprawdę.
    W każdym razie - zachęciłaś mnie żeby się tu trochę porozglądać. :)
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń

Layout by Raion