piątek, 26 października 2012

Opowiadanie dziesiąte; część 1

       Piekielnie długie i piekielnie trudne do napisania opowiadanie. Powstaje już dwa lata i nadal nie potrafię go skończyć. Mam zamysł, ale nie potrafię go opisać. A jeśli chodzi o moje szczere odczucia, to uważam, że jest mocno przerysowane. Przegadane. Takie "och-ach!" i nie do końca realne. W niektórych momentach może przyprawiać o mdłości osoby nieprzepadające za patetycznymi wyznaniami. W innych może znudzić. Całe może nudzić, bo akcji tu żadnej. Ale chyba da się je jakoś przeżyć. Inaczej bym tego nie publikowała.
        Kolejne opowiadanie o miłości, nic dodać, nic ująć.


Siedem dni do nieba


I


        Gdybym miała możliwość wyboru, to… hm. Gdybym jednak w jakiś sposób mogła zdecydować, to chyba chciałabym odejść we śnie. Cicho, spokojnie, lekko i bezboleśnie. Nic nie czuć - po prostu zasnąć i się nie obudzić. Bez bólu, wiedzy, świadomości i kurczowego łapania się nadziei, tego bzdurnego życia. Tak właśnie chciałabym umrzeć. To… to byłoby takie proste, że może nawet przyjemne. Może śniłoby mi się nawet coś miłego? Tylko zasnąć, na wieki. To takie łatwe - śmierć we śnie. To takie naturalne.
        Szkoda tylko, że nikt nie ma możliwości wyboru.
        Był taki czas w moim życiu, gdy myślałam o tym znacznie częściej. Może nawet zbyt często i intensywnie jak na osobę w moim wieku. Bo mając tyle lat, powinnam raczej uparcie czepiać się życia, nie zaś myśleć o umieraniu. Potem wiele się zmieniło. To trochę dziwne, że wystarczyło jedno słowo, bym w ciągu jednej chwili przemieniła się w kogoś zupełnie innego. Nigdy nie byłam duszą towarzystwa, nie imprezowałam, nie można było nazwać mnie normalną, pełną życia nastolatką. Lubiłam książki i dobre filmy, domowe zacisze z gorącą herbatą i mleczką czekoladą wieczorem. Miałam swoje zwyczaje, nadzieje, snułam plany na przyszłość, mniej lub bardziej odważne. Wiem, że mimo swojej stateczności tak naprawdę żyłam szybko, nieuważnie, na ilość, a nie na jakość, ale tak było mi dobrze. Wtedy było mi z tym dobrze.
        I nagle całe życie runęło, plany wzięły w łeb, nadzieje się rozwiały. Nic nie miało być tak jak dawniej. Zmieniłam się, nie tyle w wyglądzie, co tam w środku. Przemieniłam się w dziewczynę, która zauważa, a nie tylko patrzy, słucha, a nie tylko słyszy. Zaczęłam spoglądać inaczej na wszystko, nagle zaczęłam dostrzegać rzeczy pozornie mało istotne, które normalnie bym zignorowała. Które większość ludzi nadal ignoruje. Ludzie? Ludzie nie potrafią patrzeć, parafrazując cytat z jednej z moich ukochanych książek. Ale tak naprawdę to białaczka zmieniła moje myślenie. Choroba zawsze zmienia myślenie.
        Śmierć bliskiej osoby zmienia je jeszcze bardziej.
        Długo to trwało, nim choć trochę wróciłam do wcześniejszego stanu ducha. Nadal zostały mi jednak pewne niebezpieczne przywary. Nie można tak po prostu przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego, wrócić do danego stylu życia i zapomnieć o wszystkim. O tym nigdy nie da się zapomnieć - to zawsze będzie ze mną, w środku, w mojej głowie.
        Teraz po tym wszystkim, czuję nieco inaczej, patrzę na świat trochę bardziej dociekliwie niż inni ludzie i chyba z większą ciekawością. Bo mało brakowało, a to wszystko by mi uciekło. Nie mam zamiaru drugi raz wypuścić tego z rąk. Moja mama twierdzi, że nawet w zwyczajnych sprawach życia codziennego stałam się pedantką. To bardzo możliwe. Coś w tym jest, biorąc pod uwagę choćby mój pokój, w którym zwykle panował artystyczny nieład, a teraz wszystko ma tu swoje miejsce. Nic nie będzie już jak kiedyś.
        Mówią, że już jestem zdrowa. Walka trwała długo, była męcząca. Udało się. Podobno. Ale choroba jest nieprzewidywalna. Nie można wybrać, czy chce się być zdrowym, czy chorym. To nie kwestia wyboru. Nie wiem, czy może wrócić, nikt nie daje mi stuprocentowej pewności. Jednak nie myślę o tym. Tak naprawdę to niezbyt często. Tylko gdy muszę wypełnić kartę zdrowia. W rubryce: przebyte choroby wpisuję: białaczka. Wtedy się zastanawiam, przez chwilę waham. Czy to jest tak do końca przebyta choroba, czy może to nadal aktualne?
        Przy cichych dźwiękach piosenek Dżemu zasypiam i funkcjonuję. To jest mój sposób na życie. Dżem. Kto by pomyślał. Dawniej w słuchawkach miałam alternatywny rock, rzadziej metal, trochę cięższe brzmienia, nałogowo słuchałam Perfectu, Nirvany, Evanescence. Dziś żyję tylko Dżemem. Tak naprawdę to nadal nie wiem, czy lubię blues. Czasem myślę, że nie.
        Co wieczór siadam pod kawałkiem pustej ściany między łóżkiem a regałem na książki i biorę do ręki gitarę. Jestem kiepska w graniu. Zawsze miałam fatalny słuch muzyczny. Znaczy, wyczuwałam nutę fałszu u siebie i innych, ale nigdy nie potrafiłam zaśpiewać poprawnie. Jakbym miała popsuty jakiś trybik w głowie, który odpowiadał za wydobycie się poprawnych dźwięków z mojego gardła. Nie mam pojęcia, jakim cudem nauczyłam się grać tę jedną piosenkę na gitarze. Bo to musiał być cud z tym moim talentem do muzyki.
        Jak on zdołał mnie tego nauczyć?
        Teraz kuleję z kilkoma piosenkami, które powtarzam wciąż od nowa jak zacięta płyta. Moja rodzina cierpliwie znosi wieczorne koncerty, gdy staram się zagrać poprawnie kolejną piosenkę Dżemu.
        Nie robię tego dla siebie. Robię to dla niego. To jego gitara, jego muzyka, jego płyta w mojej wieży, jego bluza na mnie i jego zdjęcie na komodzie. Tylko…
        Tylko jego już nie ma.
        A ja nadal fatalnie gram.

II

trzy miesiące wcześniej…

        Wracając do domu po kolejnym pobycie w Klinice zawsze zastanawiałam się, czy któreś z moich znajomych nie odkryło prawdy. Za każdym razem obawiałam się dekonspiracji, jakbym co najmniej robiła coś złego, wstydliwego. I po raz kolejny z westchnieniem ulgi odkrywałam, że wszystko jest po staremu, że nic się nie zmieniło. Wracałam po kilku tygodniach nieobecności i widziałam, że moi klasowi koledzy byli jednakowo wyniośli, złośliwi i chamscy, nauczyciele niezmiennie bezlitośni i męczący, szkoła wciąż tak samo przytłaczająca i ponura, a moja choroba nadal pozostawała tajemnicą. Ogromną tajemnicą małej Amelii Kotowicz. Zdaje się, że przyzwyczaiłam się do tego tak bardzo, że nie chciałam żadnych najmniejszych zmian. To byłoby zbyt bolesne.
        Jednak tym razem nie wracałam z Kliniki ani z żadnych badań, ani z kolejnej chemii. Od dłuższego czasu pogrążałam się w letargu, statecznej rutynie, pozornie zdrowym życiu. Pozory często mylą.
        Próbowałam choć trochę odciąć się od przeszłości.
        Środa. Nieszczęsny środek tygodnia. Pierwsza zasada szkolna mówi, że na poniedziałek i środę zwykle przypadają najgorsze lekcje. Jak na przykład w moim przypadku. Gegra, fiza, angol, po, hista, polak. No i nieszczęsny wuef, na którym i tak nie ćwiczyłam. Nigdy nie lubiłam wuefu, nawet przed chorobą. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają.
        - Kotowicz, do tablicy!
        Tutaj nie ma forów, nawet dla chorych na białaczkę. Zresztą geograficzka uwielbiała się nade mną znęcać psychicznie. Jak nad całą klasą. Drapieżność na jej twarzy i krwiożerczy wyraz zawsze zwiastowały bolesny upadek. A może to był tylko ten jej wielki nos? Ale Amelia Kotowicz zawsze była przygotowana.
        - Z zeszytem?
        - A z czym? - fuknęła nauczycielka, jakbym zadała najgłupsze pytanie świata. - Atlasem świata? No dalej, szuraj szybciej, nie mamy całej lekcji!
        Sorka przyjemna jak zwykle, pomyślałam, szurając posłusznie do tablicy i pozwalając się nad sobą znęcać. Gdyby jeszcze miała zeza, mogłaby posłużyć za przykładowy obraz postrachu szkoły. Zasuszona stara panna z ostrym, piskliwym głosem, krzywymi zębami i mordem w oczach. Siadaj, dzieciak! Pała na szynach jak stąd do Warszawy!, ulubione zdanie pani od geografii. Pozdrawiamy panią od geografii. I jak tu lubić ten przedmiot? Skoro nie polubiłam go jakoś przez trzy lata gimnazjum, a miałam naprawdę w porządku babkę od gegry, to w liceum nie było nawet na co liczyć. Mówię mu stanowcze: NIE! Proszę, trzymajcie to ode mnie z daleka. Jak można lubić geografię? Czy to w ogóle jest możliwe?
        Mimo wszystko ja oczywiście nauczona. Sorka jęczy, stęka, męczy się, poci i wzdycha, ale niestety musiała wpisać cztery plus w moim zeszycie - albo raczej w kajecie po sorkowemu. Czy wszystkie panie od geografii mają jedyne w swoim rodzaju powiedzonka, tworzące szkolną legendę?
        Fizykę na serio przespałam, na angielskim udawałam, że rozumiem, co się do mnie mówi. Zawsze byłam cienka z języków obcych, ale za to wręcz świetna w sprawianiu pozorów. Na dwudziestominutówce wyskoczyłam do marketu po coś słodkiego - opychałam się słodyczami jak głupia.
        Tylko na wuefie nieustannie miałam wakacje. Siadałam spokojnie na ławce rezerwowych, wyciągałam przed siebie nogi, z kieszeni mp3, wsadzałam w uszy słuchawki i włączałam bardzo głośno ukochane Evanescence. Wyobrażałam sobie na przykład, że jestem na plaży. Gorące słońce, złoty piasek, krystalicznie czysta woda… Nie, nie, nie. Nienawidzę plaż. Tłok, upał i cholerny piasek pogarszający moją i tak kiepską koordynację ruchową. O nie, nie, nie. Poza tym plaża równa się morze, a ja przecież nie lubię wody. Lubię góry. Taak, jedziemy w góry.
        - Kotowicz!
        - Jeszcze dycham - mruknęłam.
        Sor od wuefu popatrzył na mnie spod oka, ale nic nie odparł. Przez dwa lata zdążył przyzwyczaić się do moich dziwactw.
        Jeszcze tylko trzy lekcje, mówiłam sobie. Wciskałam mocniej słuchawki, włączałam ulubiony zespół i wczuwałam się w muzykę. Myślałam o tym, co będzie, jak wrócę do domu. Odrobię lekcje, obejrzę Czas Honoru, potem pouczę się i poczytam. Na regale leżała nowiutka książeczka, świeży zakup. Fantastyka z wyższej półki, jeszcze ciepła. Mmmm… Rozmarzyłam się. Inni biegali w kółko jak pijane jeże, pocili się, zaliczali, prosili chociaż o dwa, a ja przeglądałam w myślach swoją prywatną biblioteczkę i planowałam nowe zakupy w księgarni. Na które na razie nie było mnie stać. I tak przez czterdzieści pięć minut.
        Historię mieliśmy jakby sami w tym skrzydle, tylko nasza klasa za zakrętem korytarza, gdzie przez całą przerwę nie było nikogo innego. Nawet żaden z nauczycieli nie pojawił się na dyżurze. Gdy nagle zadzwonił mój telefon, jedynie zdziwiłam się, że rano zapomniałam go wyciszyć. To do mnie nie podobne - ja zawsze byłam odpowiedzialna. Spojrzałam na wyświetlacz i poczułam się lekki niepokój. Coś poruszyło się gdzieś tam w środku. Martyna.
        - Tak?
        - Cześć, Am - usłyszałam jej lekko zachrypnięty, ale jak zwykle niezmiernie miły, choć nieco zniekształcony przez aparat, głos.
        - Cześć, kochana. - Miałam nadzieję, że nie wyczuła mojego wahania. - Coś się stało? - zaniepokoiłam się. Martyna nadal walczyła z rakiem kości i każdy telefon od niej powodował, że czułam się niespokojnie. Nie było dobrych prognoz i zawsze się bałam, że okaże się…
        - Chyba tak… - wydusiła i czułam podświadomie, że płacze.
        Żołądek skręcił mi się w ciasny supeł.
        - Co to znaczy: chyba tak? Martuś, o co chodzi?
        - No, raczej tak… Raczej coś się stało…
        Serce podeszło mi do gardła, a żołądek nagle rozwinął się i wywrócił się na drugą stronę. Na chwilę zrobiło mi się ciemno przed oczami. Oddychaj, głupia, bo jeszcze tu zejdziesz, nakazałam sobie. Mdlenie w miejscu takim jak to, nie było mądrym pomysłem. Szybko odgoniłam niedbałym machnięciem ręki jedną z koleżanek z klasy i odeszłam kilka metrów. Stanęłam twarzą do pustej ściany, w którą wbiłam zamglony wzrok. Nie chciałam, żeby cała moja głupia klasa była świadkiem tej zapewne bolesnej rozmowy. Zwłaszcza, że już przyglądała mi się ciekawie i wytężała słuch. Nienawidziłam tego. Jak ja tego nienawidziłam.
        - Martuś, co jest? - ponagliłam nerwowo dziewczynę. - Coś powiedzieli?… Coś nie tak?… Martyna! No, mówże wreszcie! - zdenerwowałam się.
        - Nie chodzi o mnie, tylko o… - zacięła się.
        - Nie o ciebie? - zdziwiłam się. Napięcie mięśni nie zależało. - To o kogo?
        Doznałam olśnienia zanim usłyszałam odpowiedź.
        - O Gabriela… Am, mówią, że został mu tydzień…
        Wiecie może jak to jest, gdy uderzy w was ciężarówka pędząca ze sporą szybkością? Nie? Ja też nie wiedziałam do tej pory. Ale dowiedziałam się. W tej chwili. Straciłam kontrolę nad swoim ciałem, nic nie widziałam, nie słyszałam. Od palców u stóp aż do głowy przebiegł mnie zimny dreszcz. A potem ocknęłam się. To było tak, jakbym wynurzała się z lodowatej wody. Ponownie mogłam myśleć. Sama nie wiedząc, co robię, zapytałam Martynę:
        - Jak to: tydzień?
        Zdziwiło mnie, że mój głos wcale nie drżał. Nie płakałam, nie rozpaczałam. Nie czułam nic. Kompletnie nic. Podświadomość podpowiadała mi, że powinnam szlochać, krzyczeć, panikować - cokolwiek. Powinnam reagować. A tu nic. Chyba nie wszystko do mnie dotarło. Mój mózg próbował złożyć to w jedną całość. Szło mu opornie. Wszystko było jakoś dziwne. Nierealne.
        Przecież to nie możliwe, powiedział mózg. Mówili, że z tego wyjdzie.
        - Tak mówią. - Martyna chyba nie miała w sobie siły, aby się opanować. Albo jej unysł nie opierał się tak jak mój. - Sama słyszałam, jak Doktor… Doktor mówił, że on… że on ma najwyżej siedem dni. Am, w Klinice panika - jęknęła żałośnie. - Wszyscy siedzą cicho w swoich pokojach i szlochają. Albo patrzą w ścianę. Jego mama… Widziałam jak jego mama płacze w gabinecie Doktora.
        - A on?
        O czym ona do mnie mówi? Przecież teraz tylko on się liczy.
        Po drugiej stronie zapanowała głucha cisza. Jedna z tych martwych. Moje myśli nagle pobiegły w innym kierunku. Zastanowiło mnie, gdzie znajdowała się moja przyjaciółka. W swojej sypialni? Może wyszła na zewnątrz, żeby nikt jej nie przeszkadzał w rozmowie? Nie, nie powinna wychodzić z Kliniki. To była zima, przecież styczeń. Nie powinna. Zmarznie i jeszcze się rozchoruje.
        Czego to nie robi umysł, żeby cię oszukać. Żeby nie dopuszczać do ciebie bolesnej prawdy. To się chyba nazywa system obronny. U mnie działał doskonale. Zwłaszcza, gdy chodziło o niego.
        - On… Nikt go nie widział… Zamknął się w pokoju… Nie wpuścił nawet matki… Am, ty musisz… musisz coś zrobić… jeśli nie ty… Am!
        Mózg jeszcze się nie ocknął. Analizował wszystko na zimno. Jęk, krzyk, westchnienie? Prośba, błaganie, rozkaz? Co tak naprawdę zawarte było w głosie Martyny? Co pragnęła mi przekazać. A może wszystko naraz? Ale… Bądźmy szczerzy, co ja tak naprawdę mogłam? Dlaczego miałam cokolwiek robić?
        O czym ona do mnie mówiła?
        Powoli zaczęło do mnie docierać. Wolno ale skutecznie. Systemy obronne bardzo wolno puszczały, niczym stara tama. Robiły się przecieki - najpierw małe, niezauważalne, z czasem większe i bardziej niebezpieczne. Zaczynałam myśleć. On… umrze. Umrze? Jak to umrze? Tak po prostu? Po prostu. Tak normalnie. A przecież mówili… Mówili, że ma takie szanse… Mówili! Dlaczego kłamali? Dlaczego oszukali nas wszystkich?! Jego. Mnie.
        A może to nie oni mówili? Może on wiedział? Oszukał mnie… Czy zrobiłby to? Zrobiłby. Był do tego zdolny. Okłamał mnie. Ale dlaczego?
        Nie. Trzeba mieć siłę.
        - Martyna, uspokój się - powiedziałam, a może raczej jej rozkazałam i znów zdumiało mnie moje opanowanie, ta chłodna logika i ten chłodny spokój, które mnie opanowały. Jeszcze przed sekundą byłam bliska załamania, a teraz nagle nie czułam już nic prócz chłodu. - Przyjadę. Będę… nie wiem, za kilka godzin. Muszę złapać autobus i zadzwonić do mamy, żeby podrzuciła mi ciuchy i trochę pieniędzy. Nie jeszcze dokładnie wiem, o której mam autobus, ale sprawdzę i się wyrobię. Przyjadę, słyszysz mnie? - dodałam zirytowana, słysząc ciche chlipanie po drugiej stronie. - Nie płacz. Będę za kilka godzin.
        - Am…
        - Będę za kilka… za trzy, cztery godziny - przerwałam jej. Wiedziałam, że nie mogę pozwolić, aby na mnie wpłynęła. Nie mogłam się w tej chwili załamać. - Nie, może trochę więcej, bo muszę jeszcze dotrzeć do Kliniki. Będę za około pięć godzin, jasne? - Kalkulowałam na chłodno, wymierzając granice błędu. - Powiedz o Doktorowi, że zakwateruję się w placówce dla rodzin, okay?
        - Tak… Okay. Dziękuję ci.
        - Nie wiem za co - zirytowałam się po raz kolejny i rozłączyłam..
Im bardziej byłam opanowana, tym mocniej mnie wszystko denerwowało. Niestety, coś za coś.
        Boże, dlaczego akurat on?!
        Zaraz wybrałam numer do domu. Lekcja się zaczęła, sor od historii otworzył drzwi sali, klasa już wchodziła, a ja dalej stałam pod tą głupią ścianą, czując na sobie wzrok prawie trzydziestu osób. Nauczyciel popatrzył na mnie wyczekującą, ale pokręciłam głową. To chyba było nieuprzejme, ale akurat nie miałam czasu na bawienie się w uprzejmości. Nerwowo przytupywałam prawą stopą, słuchając miarowego sygnału połączenia i wpatrywałam się w ścianę tak intensywnie, że dziwne, że nie wypaliłam w niej dziury. Piiip. Piiip. No dalej! Piiip. Piiip. Mamo, odbierz wreszcie! Piiip. Piiip…
        Musiałam się pilnować, żeby cały czas oddychać. Panika powoli wzbierała w środku jak balon, który zaraz ma pęknąć. Podchodziła do gardła, szeptała w umyśle, otępiała zmysły, trzęsła rękoma, zaciskała zęby.
        - Słucham? - Minęła wieczność, nim usłyszałam głos mojej mamy.
        - Mamo, to ja - wychwyciłam drżącą nutę w swoim głosie i przeklęłam ją z całego serca. - Mamo, słuchaj, spakuj mnie, proszę cię. Na tydzień. Nie, nie na tydzień - zmieniłam szybko zdanie, wyrzucając z siebie słowa z taką prędkością, że sama siebie nie rozumiałam. Nie pozwoliłam rodzicielce nic powiedzieć. - Na półtorej tygodnia. Tak, gdzieś tak na półtorej tygodnia. Spakuj mnie, proszę i przywieź mi walizkę na stację PKS, dobrze? Muszę pilnie jechać do Warszawy, mamo. Natychmiast.
        - Amelko, coś się stało? Co się dzieje? - Mama naprawdę się wystraszyła.
        Nie powinnam jej tego robić.
        - Dzwoniła Martyna. Gabriel… On… - Pokręciłam głową, rezygnując z tłumaczeń, które nie chciały przejść mi przez gardło. - Muszę natychmiast jechać do Warszawy. Później ci wszystko wytłumaczę, dobrze? - poprosiłam błagalnie, znów nie dając jej dojść do słowa. - Teraz muszę pilnie jechać do Warszawy, do… niego. Zaraz zwolnię się z lekcji i pójdę na stację, sprawdzę, o której odchodzi autobus do Warszawy. Zdaje się, że jakoś tak koło trzynastej, Kaśka mi kiedyś mówiła. Proszę, podrzuć mi walizkę. Zdążysz?
        Zdałam sobie sprawę, że zaciśniętą pięścią uderzam o ścianę. Oddychaj. Po drugiej stronie mama chyba skapitulowała. Usłyszałam ciche westchnienie, ale wyczułam, że miała coś jeszcze do powiedzenia.
        - Dobrze, dobrze. Ale, Amelko, kochanie… nie trzeba tego przemyśleć? Może wróć najpierw…
        - Nie, mamo - ucięłam. Musiałam być stanowcza. - Muszę tam natychmiast jechać. Mamo, proszę, nie utrudniaj mi tego. A, i jakbyś mogła dać mi trochę pieniędzy na bilet…
        Potem wszystko potoczyło się szybko. Pobiegłam do wychowawczyni przez puste korytarze. Nic nie tłumaczyłam, powiedziałam tylko, że muszę natychmiast gdzieś jechać i że to nie może czekać. Nauczyciele przyzwyczajeni byli, że nagle znikałam, czasem na kilka dni, czasem na kilka miesięcy. Poleciałam na stację i jakimś cudem starczyło mi z kieszonkowego na bilet do stolicy. Na szczęście nie wydałam jeszcze ostatnich pieniędzy na nowe książki, które miałam w planach na najbliższy czas. Tuż przed odjazdem autobusu, tato podrzucił mi walizkę i wziął moją szkolną torbę z książkami. Dał mi też nieco kasy. Ucałował mnie w czoło. Poczekał ze mną. Przynajmniej on nic nie pytał. Tato nigdy o nic nie pytał.
        Usiadłam na końcu prawie pustego autobusu. Spojrzałam za okno, na pola zasypane śniegiem, na drzewa bez liści, na ten martwy, zimowy krajobraz. Nagle tama pękła. Przestałam już być silna i opanowana. Poczułam się taka mała. Taka krucha. Człowiek to taka delikatna istota… Łzy same popłynęły. Gryzłam pięść, żeby nie szlochać głośno. Podkuliłam nogi, czapkę naciągnęłam prawie na oczy. Nikt nie zwracał na mnie uwagi.
        Musiałam tam być. Musiałam spotkać się z nim zanim… Czy to miało sens?
        W głowie kołatała mi jedna myśl. Siedem dni. Zostało mu tylko siedem dni. Jeden marny tydzień.

III

        Siedem dni. Co zrobiłbyś, gdyby powiedziano ci, że został ci tydzień? Tylko i aż tydzień. Co człowiek chciałby robić przez ostatnie siedem dni życia? Co JA chciałabym robić? Jak nawrócić kogoś w siedem dni? To tylko jeden krótki tydzień. Sto sześćdziesiąt osiem godzin. Dziesięć tysięcy osiemdziesiąt minut.
        Bogu wystarczyło siedem dni, aby stworzyć świat, łącznie z człowiekiem, tą kruchą, wiecznie błądzącą istotą. Mnie też musi wystarczyć siedem dni. Aby przygotować kogoś do małego końca świata. Do jego małego końca.
        Siedem dni.

IV

        Budynek Instytutu był przygnębiający. Przywoływał przykre wspomnienia. Bolesne. Teraz dochodziły do nich nowe. Nowe niepokoje i łzy.
        Stanęłam w recepcji z walizką, ale pierwszy raz nie jako pacjent. Znałam to miejsce. Nie tak dawno spędziłam tu długie miesiące. Od nieco innej strony, w nieco innym położeniu, z nieco innych powodów… Tak wiele rzeczy zmieniło się od tamtego czasu, tyle wody upłynęło. Odrzuciłam te myśli. Zostawiłam kurtkę w szatni i od razu pobiegłam do odpowiedniego oddziału. W wyznaczonym miejscu zostawiłam buty i założyłam kapcie. Poczułam wtedy, jakbym wróciła do domu po długiej podróży. Wciągnęłam walizkę po schodach. W placówce dla rodzin już czekała na mnie opiekująca się nią pani, najwyraźniej powiadomiona o moim przybyciu przez Doktora. Wskazała mi wyznaczony mi pokój, łóżko, dała pościel i ręcznik. Podziękowałam, zostawiłam mój bagaż. W łazience ochlapałam twarz zimną wodą, aby zatuszować zaczerwienione od płaczu oczy.
        W Klinice panowała cisza. Nie bardzo się ona zmieniła, odkąd opuściłam ją na dobre. Boże, minęło osiem miesięcy. Teraz miałam wrażenie, że minęła cała wieczność, a nie tylko kilka krótkich miesięcy. Tutaj czas się zatrzymał. Te same kolory ścian, te same firany, ta sama wykładzina, te same rysunki i nawet ta sama cisza. To miejsce było stateczne, tutaj zmieniali się tylko pacjenci. Przychodzili i odchodzili. W ten czy w inny sposób.
        - Am!
        Wołanie Martyny nie bardzo różniło się od szeptu. Uśmiechnęłam się do przyjaciółki. Tak dawno jej nie widziałam. Wychudzona twarz, biała chustka na głowie i te wielkie, niesamowicie niebieskie oczy. Zapiekło mnie pod powiekami, ale obiecałam sobie, że nie będę płakać. Rzuciłyśmy się sobie w ramiona.
        - Am, jak dobrze, że jesteś.
        Puściła mnie. Miała na sobie jasne jeansy i gruby, błękitny sweter, ale nawet przez niego czułam, że jest bardzo chuda. Ona też zaczynała przegrywać…
        - Wiem. Cieszę się, że cię widzę. Boże, znowu schudłaś - szepnęłam.
        - Tak - odparła zawstydzona. Spuściła oczy, jakby zrobiła coś wstydliwego. - Tak, wiem.
        Przez chwilę stałyśmy obok siebie w milczeniu, trzymając się za obie dłonie, jakbyśmy obie bały się, że gdy je puścimy, ta druga osoba nagle zniknie. Bo tutaj ludzie potrafili rozpłynąć się w powietrzu.
        Przygryzłam dolną wargę.
        - Muszę…
        - Wiem.
        Kiwnęłam głową. Martyna z ociąganiem puściła moje ręce, a ja posłałam jej niewyraźny uśmiech i odwróciłam się na pięcie. Odeszłam. Minęłam kilka pokoi o otwartych drzwiach. Przechadzająca się po korytarzu śmierć wprawiała w letarg ich mieszkańców, którzy kiwali się smętnie na swoich łóżkach. Tylko jedne drzwi były zamknięte. Jedne jedyne drzwi, zza których nie wyglądały smutne twarze o smutnych oczach i ustach. Zawahałam się przed nimi. Zapukałam i nacisnęłam klamkę. Nie ustąpiły. Jedne jedyne drzwi zamknięte na klucz.
        - Gabriel, to ja - powiedziałam cicho. Skrobiąc cicho w te drzwi jak mysz. Starałam się zabrzmieć pewnie. - Otwórz, proszę.
        Cisza.
        - Gabriel?
        Cisza.
        Westchnęłam, spoglądając na drzwi z urazą, że nie chciały mnie wpuścić do środka. Ale co one były winne? Za nimi był ktoś, kto nie rozumiał, że są ludzie, którzy nie odpuszczają. Jak Amelia Kotowicz, która wygrała z białaczką. Amelia Kotowicz, która stała pod drzwiami i skrobała jak mysz.
        - Dobra, to ja poczekam sobie tutaj.
        Odwróciłam się do tych drzwi plecami i zjechałam po nich na podłogę. Była chłodna, ale miękka, wyłożona wykładziną w jasne wzory. Usiadłam na niej ze skrzyżowanymi nogami i oparłam łokcie na kolanach, a brodę na zaplecionych dłoniach. Czekałam.
        - Przyjechałaś - odezwał się cichy głos z drugiej strony.
        - Tak, przyjechałam.
        - Po co?
        Chyba był zły. Chyba mu się nie dziwiłam. Zapewne też byłabym zła na jego miejscu. Zła i sfrustrowana. Pamiętałam jego ciemne oczy, które mówiły, że lubi mieć wszystko pod kontrolą, ułożone, zaplanowane. Wściekał się, gdy nie mógł nad czymś zapanować. Zawsze chciał mieć wybór. Choroba mu go nie dawała.
        - Do ciebie.
        Chyba prychnął.
        - Nie prosiłem cię o to - wyrzucił mi.
        - Wiem - przewróciłam oczami, mimo że nie mógł tego widzieć. Gdy się postarał, bywał nieznośnie irytujący. - Ale i tak przyjechałam. I nie wrócę dopóki nie porozmawiamy.
        Cisza.
        - Siedzisz tam jeszcze?
        - Oczywiście.
        Znów cisza. A potem szczęk klucza w zamku. Wstałam wolno, dając mu ten krótki czas na zmianę decyzji. Potem weszłam do jego pokoju.
        Leżał wyciągnięty na całej długości łóżka z rękoma pod głową i wzrokiem wbitym w sufit. Jakby wcale się stamtąd nie podnosił, jakby przekręcił klucz siłą woli. Opanowany i niedostępny. Zawsze tak leżał, gdy próbował zakomunikować całemu światu, że ma go głęboko gdzieś. Czyli przez większość życia, bo zwykle miał gdzieś wszystko i wszystkich.
        Gabriel.
        Pamiętałam, gdy pierwszy raz przyszłam do Kliniki. Siedział z gitarą na parapecie okna w korytarzu. Uderzyło mnie to, że wcale nie wyglądał jak inne chore na raka dzieci. Może dlatego że nie nosił chustki, a może po prostu dlatego że od dawna nie był już dzieckiem. Miał tak strasznie czarne włosy, które zawsze były w nieładzie. Dopiero potem zauważyłam, że różniły się od normalnych. Były sztywne, szorstkie, twarde. Nieprzyjemne. Moje też się takie zrobiły.
        - Dlaczego nie chcesz porozmawiać z mamą? - zapytałam z wyrzutem, a on nawet na mnie nie spojrzał. - Wiesz, że ją to bardzo boli.
        - Nie mam ochoty.
        Nie wypadało przewracać oczami.
        - A na co masz ochotę?
        Zawahał się.
        - Umrzeć.
        Zabolało. Miałam ochotę rozpłakać się. Szlag trafiał wolno to opanowanie, które znów we mnie wstąpiło. Miałam ochotę rozszlochać się na środku jego pokoju, rzucić w niego czymś ciężkim, nakrzyczeć i wybiec. Zabolało. Dlaczego ja się starałam, a on nie?
        Może lepiej, że jego matka tego nie słyszała. Pękłoby jej serce.
        - To akurat masz jak w banku - odparłam gorzko. Właściwie, co ja mogłam o tym wiedzieć? Zawsze kurczowo trzymałam się życia i udawało mi się złapać je za rąbek płaszcza. - Może wysilisz umysł i wymyślisz coś innego?
        Usiadłam na brzegu jego łóżka. Nawet raz na mnie nie spojrzał. Zmienił się, odkąd widzieliśmy się trzy miesiące temu. Jego twarz była bledsza, chudsza. Miał wyraźne cienie pod oczami. Boże, jak ja go kochałam! Wtedy i teraz. To była chora miłość. Chora miłość dwóch chorych osób.
        Odwróciłam od niego wzrok. Spojrzałam w kąt pokoju i zobaczyłam leżącą w nim książkę. Odruchowo skrzywiłam się, psiocząc w duchu na takie porządki. W moim świecie książkom zawsze należał się szacunek. Wstałam i podniosłam ją z podłogi. Była to bardzo cienka książka. Może raczej książeczka. Spojrzałam na okładkę. Oskar i pani Róża. Wróciłam na poprzednie miejsce i otworzyłam ją na pierwszej stronie. Okładka była nienaruszona, jeśli nie liczyć wgniecenia, które najwyraźniej powstało w czasie uderzenia w ścianę. Nikt jej nie otwierał. Gabriel nawet do niej nie zajrzał. Kto mu ją przyniósł? Siostra? Chyba tak. Tylko on była do tego zdolna. Zawsze dawała mu zdrowego kopa. Ale w tym przypadku było to raczej jak kopanie leżącego.
        - Nie czytałeś - stwierdziłam, choć było to niepotrzebne. To jakby tłumaczyć ślepemu, że nie widzi. - Dlaczego? - Też niepotrzebne.
        W końcu na mnie spojrzał. Z wyrzutem. Prawie z nienawiścią.
        - Zgadnij - warknął.
        Nasze oczy się spotkały. Co wyczytał w moich?
        - Skąd wiesz, o czym ona jest, skoro jej nie czytałeś? - zapytałam.
        Prychnął i odwrócił się do mnie plecami. Jak małe dziecko, które obraziło się na mamę, bo nie kupiła mu cukierka. Gabriel zawsze był jak małe dziecko. Tylko takie jakby większe. Teraz brakowało tylko, żeby nakrył głowę poduszką i oznajmił mi, że go nie ma, że jest niewidzialny. Westchnęłam. Odgięłam okładkę książki i przeczytałam pierwsze zdanie. Czytałam ją setki razy w czasie choroby. To była bolesna lektura. Ale uczyła jak żyć i umierać. Ja nie umarłam. Miałam szczęście. Ktoś inny musi się tego nauczyć.
        To była bolesna lektura, która miała uświadomić niektóre rzeczy. Że śmierć to nie koniec. To nowy początek.
        - Gabriel - powiedziałam z wahaniem - zrobimy tak. Teraz pójdę na miasto, załatwię… kilka spraw. Wrócę wieczorem i... - Chciałam powiedzieć, że przeczytamy Oskara i panią Różę, ale to głupie. Tak naprawdę to nie była lektura dla umierających. - A jutro… Jutro oboje pójdziemy na miasto, co? Poproszę o przepustkę od Doktora. Pokażę ci kilka miejsc. Jestem pewna, że ci się spodobają.
        Odpowiedziała mi cisza. Pochyliłam się i pocałowałam go w chudy policzek. Nawet nie drgnął. Był uparty jak zwykle.
        Nie tak trudno go zrozumieć. Człowiek wciąż walczy, a nagle dowiaduje się, że jednak musi umrzeć. Tak po prostu to właśnie on przegrał, choć był silniejszy od innych. Miał przecież tyle planów i marzeń. Chciał iść na studia, zrobić karierę, zwiedzić świat, potem założyć rodzinę. Tyle rzeczy miał jeszcze zrobić, a to właśnie on musi umrzeć.
        To dziwne.
        Nie do przyjęcia.
        To trudne.
        Gdybym mogła, oddałabym mu część swojego życia. Podzielilibyśmy się nim na pół. Mielibyśmy dom, rodzinę. A potem umarlibyśmy razem, nie nagle i nie wbrew planom. Kiedyś.
        Ale to nie możliwe. Jedno z nas umrze teraz, a drugie później.
        To takie niesprawiedliwe.

V

        Na szybkiego umówiłam się z siostrą Gabriela w centrum handlowym. W sumie nie wiem, czemu akurat tam. Może była to po prostu pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy w czasie tej krótkiej rozmowy telefonicznej.
        Zjawiłam się na miejscu spotkania dużo wcześniej, usiadłam na ławce pod wielkim napisem EMPIK i przyglądałam się ludziom. Od jakiegoś czasu lubiłam przyglądać się ludziom mijanym na ulicy i zastanawiać, o czym myślą, jakie mają problemy, czy kogoś kochają, czy są przez kogoś kochani. Może i było to trochę szalone, ale doskonale nadawało się na nowe hobby. Szalone hobby dla szalonej istoty, która cudem uciekła… Taaak, cudem uciekła śmierci.
        Marta przyszła lekko spóźniona. Przewidziałam to i wcale się nie dziwiłam. Miała zwyczaj wszędzie się spóźniać, niezależnie ile od tego zależało. Mimo że nie widziałam jej prawie od roku, rozpoznałam od razu jej chód i tę ogromną czerwoną czapę, którą miała chyba od zawsze. Była całkiem inna niż brat - biła od niej radość z życia, oczy błyszczały wesołością, na ustach gościł uśmiech, a w ruchach było pełno energii. Tak jakby odrabiała wszystkie fochy, ponure nastroje, ogólne niezadowolenie z życia i napady agresji Gabriela.
        Podniosłam się na jej widok.
        - Amelia. - Uśmiechnęła się do mnie szeroko, ale pierwszy raz nie ujrzałam radości w jej oczach. Były przepełnione niezmierną rozpaczą, którą za wszelką cenę próbowała stłumić. Bezskutecznie. Przytuliła mnie mocno i poczułam w tym uścisku wiele nadziei. Jakbym była ostatnią deską ratunku. Ale tym razem nie niosłam nikomu zbawienia. - Miło cię widzieć.
        - Ciebie też. - Posłałam jej słaby uśmiech.
        Usiadła obok mnie na ławce i poczułam bijące od niej ciepło. Marta zawsze była taka pełna i ciepła, nie duża, nie gruba, tylko pełna, życiowa. Gdyby była obrazem, przedstawiałby same linie faliste, o których mówiono, że odnoszą się do serca. Gdyby była rzeczą, byłaby puchatym kocem, pod którym ukrywamy się w chłodne wieczory z kubkiem gorącej herbaty. Marta niosła ze sobą ciepło. Gabriel wszystko ochładzał, nawet ten jej tryskający energią uśmiech.
        - Jak twoja mama? - zapytałam z miejsca, czując się paskudnie, że muszę pogłębiać świeże rany. Ale to jeszcze nie czas na ich leczenie.
        - Trzyma się jakoś, ale jest ciężko.
        Pokiwałam głową.
        - Mówiłaś jej o moim przyjeździe?
        - Tak. - Popatrzyła przed siebie, ale byłam pewna, że myślami jest gdzieś indziej. Pewnie przy swojej rodzicielce. - Powiedziała, że to dobrze. Dobrze, że tu jesteś, że przyjechałaś. Gabriel… - Głos jej się załamał i urwała, zbierając się w sobie. - Gabriel potrzebuje chyba teraz kogoś, kto go zrozumie.
        - Obawiam się, że trudno mnie uznać za taką osobę - odparłam gorzko, nie patrząc na nią. - Nigdy nie byłam w jego sytuacji.
        - Ale byłaś bliżej, niż ktokolwiek z nas. Niż ja, niż mama.
        Tak, to była prawda. Pytanie tylko, czy to coś da? Bo czy nie jest najgłupszą rzeczą, żeby o umieraniu mówiła osoba, której cudem udało uniknąć się śmierci? Jednak taka była właśnie przypadłość martwych - nie potrafili mówić.
        - Postaram się… - zawahałam się. - Postaram się coś z nim zrobić przez te kilka dni… Ale… Marta, wiesz, że on nie chce słuchać niczyich kazań.
        Westchnęła.
        - Wiem. Ale przecież ty nie będziesz prawić mu morałów, no nie?
        Nie będę.
        Jak nauczyć kogoś umierać przez siedem dni życia? Jak nauczyć kogoś żyć, gdy zostało mu siedem dni do śmierci?
        Jak pogodzić się z czyjąś stratą przez cholerne siedem dni?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Raion