Mam wrażenie, że to jedno z moich najlepszych opowiadań potterowskich. W ogóle jedno z najlepszych opowiadań. Z przyjemnością do niego wracam.
Czarne skrzydła
3. Dziecko niczyje
- Czy wyście oszalały?! Skąd wytrzasnęłyście to dziecko?! Tak po prostu wzięłyście sobie z ulicy?! Przecież to mugolka! Jeśli ktoś się o niej dowie…
- A nie mówiłam? - zapytała z tryumfem Daphne Greengrass, zwracając się w stronę swojej przyjaciółki, Anne Marie Gibbon. - Mówiłam ci, że zabieranie jej to głupi pomysł, ale ty oczywiście mnie nie słuchałaś. Jak zwykle. Zbawczyni świata - prychnęła pogardliwie.
Brunetka patrzyła z lekkim strachem na wściekłego Dracona, który ciskał z oczu błyskawice, wyraźnie pałając chęcią mordu. Była jednak zdeterminowana i postanowiła tak łatwo nie ulegać. Uspokajająco głaskała po główce obejmującą jej prawą nogę przerażoną dziewczynkę, która szeroko otwartymi ze strachu oczami śledziła każdy ruch mężczyzny. Draco klął niewybrednie pod nosem, chodząc w tę i z powrotem po salonie. W życiu by nie przypuszczał, że ktokolwiek wywinie mu taki numer i przyprowadzi do jego domu brudne, mugolskie dziecko. Jakby miał mało kłopotów!
- Z kim ja muszę pracować - westchnął w końcu z rezygnacją, stając przy oknie i przeczesując palcami białą grzywkę.
Anie uznała, że to jej życiowa szansa.
- Nakarmię ją, umyję, przebiorę i szybko oddam do jakiegoś mugolskiego sierocińca tak szybko, jak to możliwe, obiecuję ci. - Pełna zapału i gorliwości wyrzucała z siebie słowa z zawrotną szybkością, jakby bała się, że mężczyzna jej przerwie. - Sama się nią zajmę. Nikt jej nawet nie zobaczy i na pewno się o niej nie dowie, obiecuję.
- Mam nadzieję - mruknął Malfoy z niechęcią. - Czy masz w ogóle pojęcie, ile ryzykuję, pozwalając ci na taki wybryk, Anie? - zapytał ostro.
- Wiem - odparła ze skruchą i spuściła pokornie głowę.
Draco znów westchnął. W zamyśleniu drapiąc się w brodę, przyjrzał się krytycznie dziecku, które nadal kuliło się do nogi Gibbon. Ocenił je od stóp do głów i to, co wywnioskował, wcale mu się nie podobało. Dziewczyna była mała, zaniedbana i niedożywiona. Na dodatek niezbyt ładna. Miała czarne włosy i bladą skórę oraz te przeraźliwie czarne oczy, przez co nie można było udawać, że jest kuzynką jego, Anie albo Daph. Chyba że Pansy Parkinson zgodziłaby się pomóc im w tej farsie. Wtedy mogłoby się udać. Zmarszczył brwi.
- Zabierz ją i porządnie wyszoruj. I nakarm. Swoim niechlujnym wyglądem zaburza równowagę mojego estetycznego salonu.
Kobieta wyglądała, jakby miała ochotę rzucić się mu na szyję i wycałować go za ten ogrom wspaniałomyślności, jaki nagle okazał. Draco spojrzał na nią z rezerwą i rozmyśliła się w połowie drogi. Podskoczyła z radości i ograniczyła się do posłania mu tylko uszczęśliwionego uśmiechu. Wybiegła z pomieszczenia, zabierając ze sobą dziewczynkę, która swoją brzydką, nędzną osóbką naprawdę psuła kompozycję salonu. Malfoy odprowadził je zdegustowanym spojrzeniem, a potem machnął ręką i postanowił dłużej się nad tym nie zastanawiać. Nie było mu jednak dane.
Do tej pory milcząca Daphne dostojnie usiadła na kanapie obitej beżową skórą i patrzyła na niego z zaciekawieniem. Założyła nogę na nogę i położyła obie dłonie na kolanie, a wyglądała przy tym jak jakaś księżna. Swoją drogą, była w końcu arystokratką. Tak czy inaczej. Jej cienki, niebieski sweterek miał jednak za duży dekolt jak na dystyngowaną damę z bogatego rodu. Popatrzyła na niego, lekko ściągając usta.
- Jesteś tego pewien? Możemy mieć przez to kłopoty.
- To mój problem, nie twój, Daph - mruknął lekceważąco. Nalał wina do dwóch kieliszków i podał jeden blondynce. - Poza tym, ja dobrze wiesz, nie mam w zwyczaju cofać raz danego słowa. Mam jednak nadzieję, że Anie doskonale zdaje sobie sprawę, że nie możemy zatrzymać tego dziecka. Mugolskiego dziecka - dodał po chwili z niekrytą niechęcią. - Dlaczego ona sprowadziła mi do domu mugolskie dziecko? To mało czarodziei chodzi po świecie? - zdenerwował się.
Greengrass parsknęła szyderczo.
- Tak, Draco, Anie chodzi po ulicy i pyta wszystkie bezdomne dzieci, czy są mugolami, czy czarodziejami - zakpiła znad kieliszka. - Bądź rozsądny. Wiesz, że dla niej, to nie ma zbytniej różnicy. Ona kocha je wszystkie i bardzo chętnie uratowałaby każde nędznie ubrane dzieciątko, które poprosi ją o drobne na bułkę. A tak poza tym, to szczerze wątpię, czy po miesiącu łażenia i pytania, spotkałaby choć jedno z magicznymi zdolnościami.
- Ja też - mruknął z chłodną rezygnacją.
Wzruszyła ramionami.
- Tak to już jest, że nas, czarodziejów, jest dużo mniej. To przez to, że ci cholerni mugole plenią się jak króliki.
- Mówisz jak rasowa arystokratka. - Draco uśmiechnął się paskudnie.
- Ależ ja jestem arystokratką, mój drogi.
Rasowy pudel, pomyślał, patrząc na nią z krytyczną oceną. Bardzo rasowy i bardzo pudel, jeśli można było to tak ująć. Daphne, tak jak zresztą każda inna jego znajoma, była obwieszona złotem, srebrem i szlachetnymi kamieniami, które błyszczały na niej, niczym bombki i światełka na choince w rogu salonu. Taki już był los tych dziewczyn - wszystkie były kosztownymi inwestycjami ojców, którzy za wszelką cenę chcieli wydać je za dobrą partię. Taką jak Draco. Ale on sam też nie miał lepiej. Można było powiedzieć, że nawet dużo gorzej od znacznej części swoich znajomych - tak na przykład od swojego najlepszego przyjaciela, Blaise’a, który nie miał ojca, czy od Notta, którego ojciec był mniej stanowczy niż Lucjusz Malfoy. Draco wątpił, czy będzie miał możliwość wyboru przyszłej żony. Raczej skończy się to na zatwierdzeniu wyboru rodzica przy ewentualnej alternatywie szybkiego wydziedziczeniu. Czasem samo nazywanie się Malfoy nie było zbytnio przyjemne. A może raczej zazwyczaj.
Jednak były też tego zalety - no oczywiście że były! Kwestia wyboru strony w czasie wojny może była przesądzona, tak jak sprawa przyszłej żony, czy też to, czym dziedzic Malfoyów powinien zajmować się w przyszłości, ale przecież istniały też plusy. Przykładowo, możliwość korzystania ze wszystkich uroków życia, o ile nie wywoływało się tym jakiegoś głośnego skandalu. Obrzydliwe bogactwo też było niczego sobie. Można było kupić sobie wszystko, czego tylko dusza zapragnęła. Ubrania, klejnoty, drogie zabawki, kobiety, miłość. W tych czasach wszystko można było kupić. Dla Malfoya nie było rzeczy nie do kupienia i nie do zdobycia. O ile nie wywoływało się tym jakiegoś głośnego skandalu. No i była jeszcze względna wolność, z której można było korzystać do woli, ponieważ Lucjusz nigdy zbytnio nie interesował się czynami swojego jedynego syna, o ile nie wywoływał on przy tym jakiegoś głośnego skandalu, oczywiście. W tym świecie rządziła jedna zasada - skandale były niedopuszczalne.
Po jakimś czasie i długiej wymianie grzecznościowych uwag o pogodzie, czyli luźnej rozmowie na temat pogłoski o pojawieniu się Pottera i spekulacji o jej prawdziwości - Daphne stawiała sześć na jego przeżycie, a Draco tylko dwa i pół - blondynka stwierdziła w końcu, że wypadałoby pojawić się w domu. Pocałowała go delikatnie w policzek z miną sugerującą wyraźnie, że ma do tego najświętsze prawo i wyszła z jego domu jak ze swojego. Draco skrzywił się, a potem zasłonił oczy dłonią w geście rezygnacji. Siedział w swoim ulubionym fotelu - doprawdy, Malfoy, stać cię jeszcze na takie sentymenty? - w dosyć niechlujnej pozie, z prawym łokciem na oparciu i pustym kieliszkiem w drugiej dłoni. Zamknął oczy i potarł czoło. Wreszcie westchnął i wsunąwszy palce we włosy, zastygł w takiej pozycji, bezmyślnie wpatrując się w huczący w kominku ogień. Tak siedzącego zastała go Anie Gibbon.
- Um, Draco? - powiedziała nieśmiało. Brunetka z natury była nieśmiała, ale jakoś nie przeszkadzało to nikomu.
Draco uniósł głowę i spojrzał na nią. Uniósł zdumiony brwi, gdy zauważył stojącą tuż obok niej uroczą, małą i nieco wystraszoną dziewczynkę, która wcale nie przypominała tego mugolskiego dziecka przyprowadzonego do jego domu przed kilkoma godzinami. Choć nadal była stanowczo zbyt drobna i wychudzona, to jednak umyta i ubrana w ładną, czerwoną sukienkę wyglądała wcale ładnie i nawet można było udawać, że była córką kuzynki. Anie związała jej długie włosy w warkocz rubinową tasiemką, z której zrobiła ogromną kokardę. Dracona nagle zastanowiło, skąd kobieta wytrzasnęła te dziecięce ubranka, ale stwierdził, że to musiały być ciuchy po jej młodszym rodzeństwie, które już z nich wyrosło - miała jedenastoletniego brata i ośmioletnią siostrę. Najwyraźniej Gibbon przemyciła je jakoś do londyńskiego domu Malfoya, dzięki czemu była przygotowana na każdą okazję. Nie zamierzał o to pytać, skoro nie robiło mu to różnicy. Wyprostował się na fotelu i znów przyjrzał się uważnie dziecku, które chowało się za brunetką niczym wypłoszone leśne stworzonko. Odstawił kieliszek na stojący obok mały, okrągły stoliczek.
- Chodź tu, mała - powiedział do dziewczynki, kiwając na nią dłonią.
Jej oczy otworzyły się jeszcze szerzej z przerażenia i skuliła się bardziej za kobietą. Anie uśmiechnęła się do niej zachęcająco i wyciągnęła ją zza siebie, a potem pchnęła lekko w kierunku Dracona.
- No idź, nie bój się - zachęciła ją.
Dziewczynka spuściła głowę i ostrożnie podeszła do Malfoya. Mężczyzna nawet jej nie dotknął, tylko przyglądał się jej z uwagą, jakby była jakimś wielce interesującym obiektem.
- Jak masz na imię? - zapytał po dłuższej chwili ciszy.
Pokręciła bezradnie głową, a Draco spojrzał na Gibbon unosząc brwi. Ta wzruszyła ramionami.
- Twierdzi, że nie ma imienia - powiedziała.
- Jak to nie ma imienia? - zdziwił się białowłosy. - Każdy ma jakieś imię. A pytałaś o rodziców? Rodzinę, rodzeństwo?
- Pytałam. Twierdzi, że matka mówiła do niej głupie dziecko.
- Chyba raczej głupia mugolska kobieta - mruknął z obrzydzeniem.
Zamyślił się w milczeniu, wciąż oceniając małą wzrokiem. Kuliła się przed nim, jakby był jakimś potworem, który pragnie ją porwać lub ewentualnie zjeść. Może i nim był, ale nie jadał małych dziewczynek. Zapewne były bardzo suche i żylaste. Zdenerwował się na swoje głupie myśli.
- W takim razie trzeba będzie ją jakoś nazwać - stwierdził. - Nie może tak po prostu chodzić po świecie jako bezimienna istota. To jest nie do pomyślenia i nieco kłopotliwe w gruncie rzeczy. Weź ją do mojej biblioteki i poszperajcie w starych księgach. Coś wam pewnie przypadnie do gustu.
- Sądzisz, że ona potrafi czytać? - Anie była zdumiona jego propozycją.
- Nie. Uważam, że ty umiesz czytać, a ja boję się pomyśleć, co by się stało, gdybyś zamknęła ją samą w pokoju na czas poszukiwań.
- Aa… Chodź, kochanie.
Kochanie, które do tej pory stało sztywno, jakby to nie o nim toczyła się cała rozmowa, nagle podniosło głowę i spojrzało Draconowi prosto w oczy. Były one ogromne i czarne. Mężczyzna miał wrażenie, że już je kiedyś gdzieś widział, ale nie mógł sobie przypomnieć czasu ani miejsca. Zmarszczył brwi, a w tym czasie dziecko odwróciło się i szybko podbiegło do Gibbon, jakby je ktoś gonił. Obie natychmiast wyszły z pomieszczenia. A Draco pozostał sam ze swoim niejasnym wspomnieniem.
Przeszłość już zawsze miała go prześladować. Najwyższa pora się do tego przyzwyczaić.
Jakież to było okropne. Tak bezradnie patrzeć na czyjeś cierpienie i nie móc absolutnie nic z tym zrobić, nie móc pocieszyć ani słowem. Można tylko liczyć na to, że w jakiś przedziwny, niebiański sposób prześle się komuś pełne ciepła myśli. Ale nawet Aniołowie Stróże nie mieli takich mocy. Czymże była niewidzialność, nieśmiertelność, przenikanie przez ściany, nawet posiadanie skrzydeł i latanie, przy możliwości wejrzenia na ludzkie dusze, umysły, sumienia? Niczym.
Cerridwen podeszła do fotela Dracona i stanęła za nim. Walczyło w niej ogromne pragnienie złamania tej danej sobie obietnicy. Chciała się ujawnić przed nim i powiedzieć, żeby się nie martwił. Położyć dłoń na jego dłoni, dotknąć jego policzka, odgarnąć włosy z oczu. Szepnąć, że teraz wszystko już będzie dobrze. Ale nie mogła. Nic nie miało być dobrze. Anioły były kiepskie w kłamaniu.
Zostaw mnie! Nigdy więcej nie pokazuj mi się na oczy, słyszysz?! Nie chcę cię widzieć! Nigdy!
Kilka słów rzuconych w gniewie, kilka wypowiedzianych na głos nie do końca przemyślanych myśli, wściekłość i żal. Tyle wystarczyło, żeby odtrącić na zawsze Anioła. Ale Cerridwen nie odchodziła - w końcu była Aniołem Stróżem Od Beznadziejnie Straconych. Nigdy nie opuszczała posterunku, choćby sprawa była nie wiadomo jak trudna lub nawet z góry przegrana. Należała w końcu do elitarnej grupy Aniołów Śmieci.
- Powiedz mi, mój drogi - szepnęła, kucając obok niego i kładąc obie dłonie na oparciu fotela. Wbiła gorące spojrzenie w jego twarz. - Powiedz mi, Draconie, czy żałujesz. Czy chciałbyś mnie znów zobaczyć, poczuć. Miałeś mnie bardziej niż ktokolwiek przed tobą, choć przecież od wieków nieustannie stoję obok Malfoyów. Miałeś mnie bardziej niż inni, a mimo to tak jak wielu przed tobą uznałeś, że nie jestem ci potrzebna. A myślałam, że jesteś inny - westchnęła.
Wiedziała, że jej nie słyszał. Zaciskał powieki, tak jak ona broniąc się przed nachodzącymi bez zaproszenia niechcianymi wspomnieniami. W takich chwilach wciąż patrzyła na niego jak na małe, bezbronne dziecko - widziała tego małego, chudego chłopca z rozrzuconymi bezwładnie przez wiatr białymi włosami, który wspinał się jej na kolana i domagał bajki na dobranoc. Popełniła błąd, zresztą nie pierwszy i nie ostatni w tym stuleciu, pozwalając sobie być z nim tak blisko. Ci z góry powinni zabronić zakochiwać się w śmiertelnikach.
Wstała i wyszła z pomieszczenia, przenikając przez ścianę. Oparła się o nią po drugiej stronie, wzdychając ciężko. Nerwowym ruchem odgarnęła z twarzy włosy, wpadające jej do oczu i ust.
Alaric miał rację - Cerridwen od wieków była świetna w łamaniu zasad, zarówno jako człowiek, jak i jako Anioł Stróż. Tylko dlatego wciąż trwała przy tych beznadziejnych przypadkach, jak Anioły nazywały jej podopiecznych, trwała do samego końca, mimo upadku, mimo wciąż powielanych błędów. Była uparta, a może naiwna. Nadal wierzyła, że oni mogą się zmienić, że nawrócenie może przyjść w nieoczekiwanym momencie - w ostatniej chwili życia. I zawsze była obok w chwili śmierci. Takie było jej zadanie. Nie buntowała się, nie krzyczała, nie domagała się zmiany swojego stylu życia, a może raczej egzystencji. Przecież miała wybór, mogła pozostawić ich samych sobie, bo żaden inny Anioł nie chciał wziąć ich pod opiekę. Mogła odejść, nikt jej tam nie trzymał. A mimo to wciąż przy nich była, wciąż namawiała, prosiła, błagała, pozwalała na siebie krzyczeć, obrzucać się wyzwiskami, przeklinać, bić. Czuła to wszystko tak jak człowiek, ale nie odchodziła. Kilka razy pokutowała, gdy z człowieka zamordowanego przez jej podopiecznego narodził się nowy Anioł Stróż i to ona musiała nauczyć go być dobrym opiekunem. W każdym ze stuleci trafił się taki przypadek. Niektórzy nie mieli do niej żalu, rozumieli, że tego nie da się uniknąć. W końcu sami też mieli co nieco za skórą - za dużo, żeby iść do nieba bądź czyśćca, za mało, żeby trafić do piekła. Zresztą jej ludzkie życie zakończyło się w podobny sposób.
Tak naprawdę to pamiętała je jak przez mgłę, jakby wspomnienia z tego krótkiego okresu przed zatarły się wraz z jej przemianą. Jakby awans na Anioła Stróża miał odciąć ją od tamtego życia. Czasem, gdy nie gnała między jednym podopiecznym a drugim, gdy wszystko choć na chwilę zwalniało i miała trochę czasu na autorefleksję, próbowała wytężyć pamięć i ujrzeć nieco więcej przez tę szarą mgłę. Coś ponad wyblakłe kolory i zamazane twarze. Ale widziała jedynie srebrny sztylet, ostry i lśniący, piękną twarz Edwarda, a potem ciemność, która była bardziej barwna niż to wszystko przed nią i po niej. Ciemność zjawiła się natychmiast po bólu, ale w niej nie było nic. Jakby ktoś przez przypadek zamknął Cerridwen w próżni. Czuła, jak jej ciało unosiło się w powietrzu. Dryfowała na granicy jawy i snu, w ciemnościach, w niebycie. Nie znała swojego imienia, nic nie czuła, nie wiedziała, gdzie się znajduje. Była jedynie myślą, czystą myślą bez ciała. Dopiero po jakimś czasie dotarło do niej, że mimo wszystko ŻYŁA. Tak, ona żyła, a przynajmniej takie miała wrażenie. A potem nadeszło wybudzanie się i nie było to coś przyjemnego. Nagle poczuła się jeszcze bardziej żywa - poczuła chłód, który ogarniał jej ciało, twardość i wilgotność podłoża, na którym leżała, to coś, co wbijało się w jej kręgosłup. Coś jakby kamień. Czuła to wszystko, więc musiała żyć. Gdy otworzyła oczy, oślepiło ją ostre lipcowe słońce. Przysłoniła je ręką, jęknęła, usłyszała szmer gdzieś obok. Odsłoniła oczy i ujrzała, że stoi nad nią najpiękniejszy mężczyzna, nie, najpiękniejszy chłopiec-mężczyzna, jakiego kiedykolwiek zobaczyła. Miał złote włosy, jasne, miłe oczy i piękną twarz.
- Witaj, moja droga.
To był Alaric.
Będąc człowiekiem, Cerridwen niezaprzeczalnie była najbardziej próżną, wyniosłą i pewną siebie osóbko w promieniu kilku mil, a dzięki swojej urodzie już jako dziecko podbijała serca za sprawą swojej urody. Mając ledwie czternaście lat poznała Jego Książęcą Mość Edwarda Woodstocka i zapragnęła być kochanką angielskiego księcia. Była w końcu walijską księżniczką i zawsze otrzymywała to, czego pragnęła, nie licząc się z konsekwencjami. I dość szybko zmieniała zdania. Młodemu księciu Edwardowi nie spodobał się jej nowy pomysł, który oznajmiła mu po dwóch latach - dostała propozycję małżeństwa i miała zamiar od tej pory być przykładną żoną i matką. Edward był piękny, ale był też porywczy. Kolejny z jego tysięcy grzechów i grzeszków odpokutował Alaric.
Alaric zajął się nią zaraz po przemianie. Pokazał, jak powinien postępować Anioł Stróż, dawał jej wiele dobrych rad i wyznaczył pierwszych podopiecznych, a gdy po przepisowych dziesięciu latach mógł pozostawić ją samą sobie, stał się dla niej przyjacielem, starszym bratem, powiernikiem. Okazywało się, że nawet taki Anioł Stróż, a może zwłaszcza on, potrzebował czasem porozmawiać z kimś, kto go zrozumie - te wszystkie anielskie rozterki i wahania.
Cerridwen oderwała się od ściany i gwałtownie pokręciła głową, a włosy jak zwykle zatańczyły wokół niej niczym czarny żałobny welon. To stanowczo nie było odpowiednia chwila na użalanie się nad sobą. Tak w ogóle, to dla żadnego Anioła Stróża nigdy nie było odpowiedniej do tego chwili - każdy dostał to, na co zasłużył. Powinna się cieszyć z tego, co dostała, bo mogła skończyć w piekle, a tam to nie było zbyt fajnie.
Nagle w jej głowie coś piknęło cicho, irytująco zaszumiało, a pomieszczenie - a raczej korytarz - zamgliło się. Z rezygnacją wypuściła powietrze z płuc, po czym natychmiast wytężyła swój niezawodny zmysł Anioła Stróża. Taka reakcja nie oznaczała nic innego jak to, że inny podopieczny potrzebował pomocy. Albo może raczej porządnego kopniaka, bo znów coś broił i należało go powstrzymać. Jej mózg błyskawicznie przetworzył te zakodowane informacje i ukazał wszystko, co trzeba - chudą, bladą twarz o chytrych, zielonych oczach, okoloną nieładem ciemnych włosów. Prawie natychmiast przyporządkowała do niej imię, nazwisko, jak również adres i chwała Najwyższemu, że nigdy nie miała z tym problemów.
Quentin Norman, lat siedemnaście, Johnstown w stanie Pensylwania, Stany Zjednoczone. Cerridwen zdematerializowała się na drugi koniec globu. Dobrze, że Góra dała im zdolność teleportacji, bo nie urobiliby chyba na cholernie drogie bilety na samolot. Albo porozwalali skrzydła. Machanie anielskimi piórkami tyle mil nikomu nie wydawało się ani odrobinę zachęcające.
Gdzieś między kolejnymi próbami odwiedzenia Quentina od samobójstwa, wydzieraniem się na Lucinde Medina, która znów okradła własną babkę z renty i dosyć wyczerpującą chęcią uświadomienia w jakiś przedziwny sposób tej mocno nierozgarniętej matce czteroletniego Sebastiana Krögera, że znów zgubiła syna w berlińskim centrum handlowym, skontaktował się z nią Alaric. Cerridwen miała właśnie pędzić z Berlina do Sydney, gdzie jej dwie podopieczne, młode, zapalone satanistki planowały rytuał krwi, który mógł się źle skończyć. Alaric złapał ją w połowie drogi i mało brakowało, a oboje wylądowaliby w Oceanie Indyjskim, co stanowczo nie było miłą perspektywą. W ostatniej chwili Anielica zmieniła kurs i udało im się trafić do miejscowości Matara na Sri Lance.
Cerridwen uciekła na chodnik przed pędzącym prosto na nią i trąbiącym wściekle samochodem, a kierowca pogroził jej zza szyby. Spojrzała z urazą na towarzysza, który wpakował ją prosto w ten bałagan. Alaric wskoczył w tłum zaraz za nią, a kilka potrąconych przez niego osób odskoczyło i zaczęło fukać ze złością. Mimo to żadne z nich się nie zatrzymało, a Alaric mamrotał po tamilsku do ich pleców trochę mało skruszone: நான் வருந்துகிறேன், நான் வருந்துகிறேன்*. Cerridwen żałowała, że po drodze nie przyjęła postaci niewidzialnej i niematerialnej, bo oszczędziłoby to wiele zachodu. Pal licho to niezbyt przyjemne uczucie, gdy ktoś przez ciebie przechodzi.
- Mój drogi, ja rozumiem, że są sprawy nie cierpiące zwłoki, ale doprawdy, to dosyć kiepski moment - powiedziała, odsuwając się szybko, gdy o mało nie wpadło na nią dwóch obdartusów przepychających się przez nieziemski tłum.
O tej porze miasto było tak zatłoczone, że na stojącą na środku chodnika parę aniołów napierał tabun ludzi, ku ogromnej rozpaczy Cerridwen. Ciągle ktoś na nią wpadał, wpychał się, popychał ją, trącał łokciem, kolanem, biodrem, piętą, strącał kapelusz, zawadzał o jej płaszcz. To było bardzo irytujące.
- Wiem, wiem. - Alaric machnął ręką z lekkim lekceważeniem. Ze stoickim spokojem wyżął skraj długiego płaszcza, który zdążył się zamoczyć w oceanie, a który wyglądał bardzo nie na miejscu na gorącej Sri Lance. Cerridwen też ubrana była na zimowo, ponieważ w Berlinie było właśnie minus pięć stopni Celsjusza. - Musiałem się z tobą szybko spotkać.
Anielica westchnęła z rezygnacją. Jej anielskiemu ciału szybko zrobiło się bardzo gorąco i musiała zdjąć swój ciężki płaszcz oraz fikuśny kapelusik. W tej chwili w Matarze było około dwudziesto stopni.
- Co to za ważna sprawa? - ponagliła, przestępując nerwowo z nogi na nogę i słysząc w umyśle kolejne denerwujące pikania. Gromadziła jej się już długa lista pilnych spraw do załatwienia, bo nagle wszyscy jej podopieczni zapragnęli zrobić coś głupiego, choć przez te kilka dni w okolicach świąt Bożego Narodzenia miała wręcz święty, anielski spokój, teraz nagle wszystkim się o niej przypomniało. Od kilku dni latała jak idiota w tę i z powrotem.
- Bardzo się śpieszysz?
Aż ją zatknęło.
- A nie widać? - wycharczała cicho przez zaciśnięte zęby, przytupując z poirytowania. - W Sydney właśnie kogoś mordują, a w Plaisir rodzi mi się już kolejne nieślubne dziecko szesnastolatki, a ty się jeszcze pytasz, czy bardzo się śpieszę! Doprawdy, Alaricu, jeśli ja już w ogóle się śpieszę, to zawsze jest bardzo!
- Dobrze, już dobrze. - Anioł uspokajająco wysunął obie dłonie. - Tylko bez rękoczynów, siostro. Przychodzę jako posłaniec. Z wieściami.
- A mógłbyś się streszczać?
- Dowiedziałem się właśnie, że Delois zostawił podopiecznego - wyjaśnił. - Szalony naukowiec, eksperymenty na ludziach, kilka morderstw w imię wyższych spraw i takie tam. Trochę popytałem i wygląda na to, że Deloisa najwyraźniej zaczęło to przerastać i postanowił dać nogę.
Cerridwen westchnęła, przytupując bardziej nerwowo prawą stopą.
- Czarodziej? - zapytała.
Alaric pokręcił głową.
- Mówiłeś Ildefonsowi?
- Jeszcze nie - odparł natychmiast. - Najpierw przyleciałem z tym do ciebie. Mam rozumieć, że powinienem jednak iść do niego?
- Mógłbyś? Albo do Celestiny, chyba jest teraz we Włoszech, w okolicach Neapolu. Ja niestety mam ostatnio urwanie głowy, ale jeśli żadne z nich się tym nie zajmie, to wróć do mnie.
Alaric skwapliwie pokiwał głową i się zdematerializował. W samym środku miasta, w gęstym tłumie. I co ciekawe, zauważyła to tylko grupkach chłopców bawiąca się przy samej krawędzi ulicy. Cerridwen spojrzała na nich, przyłożyła palec do ust i sama zniknęła.
Sydney, Paisir we Francji, Ceprano we Włoszech, dłuższą chwilę Nowy Jork i Los Angeles, bo tam więcej podopiecznych, zaraz Liverpool i Elton w Wielkiej Brytanii, znów Niemcy, tym razem Syndower, z Niemiec do Hiszpanii, El Pardo, a potem już powrót do Londynu, do Dracona Malfoya i pewnego bezimiennego dziecka. Do dziecka niczyjego.
Ale do tego jeszcze długa droga.
Brunetka patrzyła z lekkim strachem na wściekłego Dracona, który ciskał z oczu błyskawice, wyraźnie pałając chęcią mordu. Była jednak zdeterminowana i postanowiła tak łatwo nie ulegać. Uspokajająco głaskała po główce obejmującą jej prawą nogę przerażoną dziewczynkę, która szeroko otwartymi ze strachu oczami śledziła każdy ruch mężczyzny. Draco klął niewybrednie pod nosem, chodząc w tę i z powrotem po salonie. W życiu by nie przypuszczał, że ktokolwiek wywinie mu taki numer i przyprowadzi do jego domu brudne, mugolskie dziecko. Jakby miał mało kłopotów!
- Z kim ja muszę pracować - westchnął w końcu z rezygnacją, stając przy oknie i przeczesując palcami białą grzywkę.
Anie uznała, że to jej życiowa szansa.
- Nakarmię ją, umyję, przebiorę i szybko oddam do jakiegoś mugolskiego sierocińca tak szybko, jak to możliwe, obiecuję ci. - Pełna zapału i gorliwości wyrzucała z siebie słowa z zawrotną szybkością, jakby bała się, że mężczyzna jej przerwie. - Sama się nią zajmę. Nikt jej nawet nie zobaczy i na pewno się o niej nie dowie, obiecuję.
- Mam nadzieję - mruknął Malfoy z niechęcią. - Czy masz w ogóle pojęcie, ile ryzykuję, pozwalając ci na taki wybryk, Anie? - zapytał ostro.
- Wiem - odparła ze skruchą i spuściła pokornie głowę.
Draco znów westchnął. W zamyśleniu drapiąc się w brodę, przyjrzał się krytycznie dziecku, które nadal kuliło się do nogi Gibbon. Ocenił je od stóp do głów i to, co wywnioskował, wcale mu się nie podobało. Dziewczyna była mała, zaniedbana i niedożywiona. Na dodatek niezbyt ładna. Miała czarne włosy i bladą skórę oraz te przeraźliwie czarne oczy, przez co nie można było udawać, że jest kuzynką jego, Anie albo Daph. Chyba że Pansy Parkinson zgodziłaby się pomóc im w tej farsie. Wtedy mogłoby się udać. Zmarszczył brwi.
- Zabierz ją i porządnie wyszoruj. I nakarm. Swoim niechlujnym wyglądem zaburza równowagę mojego estetycznego salonu.
Kobieta wyglądała, jakby miała ochotę rzucić się mu na szyję i wycałować go za ten ogrom wspaniałomyślności, jaki nagle okazał. Draco spojrzał na nią z rezerwą i rozmyśliła się w połowie drogi. Podskoczyła z radości i ograniczyła się do posłania mu tylko uszczęśliwionego uśmiechu. Wybiegła z pomieszczenia, zabierając ze sobą dziewczynkę, która swoją brzydką, nędzną osóbką naprawdę psuła kompozycję salonu. Malfoy odprowadził je zdegustowanym spojrzeniem, a potem machnął ręką i postanowił dłużej się nad tym nie zastanawiać. Nie było mu jednak dane.
Do tej pory milcząca Daphne dostojnie usiadła na kanapie obitej beżową skórą i patrzyła na niego z zaciekawieniem. Założyła nogę na nogę i położyła obie dłonie na kolanie, a wyglądała przy tym jak jakaś księżna. Swoją drogą, była w końcu arystokratką. Tak czy inaczej. Jej cienki, niebieski sweterek miał jednak za duży dekolt jak na dystyngowaną damę z bogatego rodu. Popatrzyła na niego, lekko ściągając usta.
- Jesteś tego pewien? Możemy mieć przez to kłopoty.
- To mój problem, nie twój, Daph - mruknął lekceważąco. Nalał wina do dwóch kieliszków i podał jeden blondynce. - Poza tym, ja dobrze wiesz, nie mam w zwyczaju cofać raz danego słowa. Mam jednak nadzieję, że Anie doskonale zdaje sobie sprawę, że nie możemy zatrzymać tego dziecka. Mugolskiego dziecka - dodał po chwili z niekrytą niechęcią. - Dlaczego ona sprowadziła mi do domu mugolskie dziecko? To mało czarodziei chodzi po świecie? - zdenerwował się.
Greengrass parsknęła szyderczo.
- Tak, Draco, Anie chodzi po ulicy i pyta wszystkie bezdomne dzieci, czy są mugolami, czy czarodziejami - zakpiła znad kieliszka. - Bądź rozsądny. Wiesz, że dla niej, to nie ma zbytniej różnicy. Ona kocha je wszystkie i bardzo chętnie uratowałaby każde nędznie ubrane dzieciątko, które poprosi ją o drobne na bułkę. A tak poza tym, to szczerze wątpię, czy po miesiącu łażenia i pytania, spotkałaby choć jedno z magicznymi zdolnościami.
- Ja też - mruknął z chłodną rezygnacją.
Wzruszyła ramionami.
- Tak to już jest, że nas, czarodziejów, jest dużo mniej. To przez to, że ci cholerni mugole plenią się jak króliki.
- Mówisz jak rasowa arystokratka. - Draco uśmiechnął się paskudnie.
- Ależ ja jestem arystokratką, mój drogi.
Rasowy pudel, pomyślał, patrząc na nią z krytyczną oceną. Bardzo rasowy i bardzo pudel, jeśli można było to tak ująć. Daphne, tak jak zresztą każda inna jego znajoma, była obwieszona złotem, srebrem i szlachetnymi kamieniami, które błyszczały na niej, niczym bombki i światełka na choince w rogu salonu. Taki już był los tych dziewczyn - wszystkie były kosztownymi inwestycjami ojców, którzy za wszelką cenę chcieli wydać je za dobrą partię. Taką jak Draco. Ale on sam też nie miał lepiej. Można było powiedzieć, że nawet dużo gorzej od znacznej części swoich znajomych - tak na przykład od swojego najlepszego przyjaciela, Blaise’a, który nie miał ojca, czy od Notta, którego ojciec był mniej stanowczy niż Lucjusz Malfoy. Draco wątpił, czy będzie miał możliwość wyboru przyszłej żony. Raczej skończy się to na zatwierdzeniu wyboru rodzica przy ewentualnej alternatywie szybkiego wydziedziczeniu. Czasem samo nazywanie się Malfoy nie było zbytnio przyjemne. A może raczej zazwyczaj.
Jednak były też tego zalety - no oczywiście że były! Kwestia wyboru strony w czasie wojny może była przesądzona, tak jak sprawa przyszłej żony, czy też to, czym dziedzic Malfoyów powinien zajmować się w przyszłości, ale przecież istniały też plusy. Przykładowo, możliwość korzystania ze wszystkich uroków życia, o ile nie wywoływało się tym jakiegoś głośnego skandalu. Obrzydliwe bogactwo też było niczego sobie. Można było kupić sobie wszystko, czego tylko dusza zapragnęła. Ubrania, klejnoty, drogie zabawki, kobiety, miłość. W tych czasach wszystko można było kupić. Dla Malfoya nie było rzeczy nie do kupienia i nie do zdobycia. O ile nie wywoływało się tym jakiegoś głośnego skandalu. No i była jeszcze względna wolność, z której można było korzystać do woli, ponieważ Lucjusz nigdy zbytnio nie interesował się czynami swojego jedynego syna, o ile nie wywoływał on przy tym jakiegoś głośnego skandalu, oczywiście. W tym świecie rządziła jedna zasada - skandale były niedopuszczalne.
Po jakimś czasie i długiej wymianie grzecznościowych uwag o pogodzie, czyli luźnej rozmowie na temat pogłoski o pojawieniu się Pottera i spekulacji o jej prawdziwości - Daphne stawiała sześć na jego przeżycie, a Draco tylko dwa i pół - blondynka stwierdziła w końcu, że wypadałoby pojawić się w domu. Pocałowała go delikatnie w policzek z miną sugerującą wyraźnie, że ma do tego najświętsze prawo i wyszła z jego domu jak ze swojego. Draco skrzywił się, a potem zasłonił oczy dłonią w geście rezygnacji. Siedział w swoim ulubionym fotelu - doprawdy, Malfoy, stać cię jeszcze na takie sentymenty? - w dosyć niechlujnej pozie, z prawym łokciem na oparciu i pustym kieliszkiem w drugiej dłoni. Zamknął oczy i potarł czoło. Wreszcie westchnął i wsunąwszy palce we włosy, zastygł w takiej pozycji, bezmyślnie wpatrując się w huczący w kominku ogień. Tak siedzącego zastała go Anie Gibbon.
- Um, Draco? - powiedziała nieśmiało. Brunetka z natury była nieśmiała, ale jakoś nie przeszkadzało to nikomu.
Draco uniósł głowę i spojrzał na nią. Uniósł zdumiony brwi, gdy zauważył stojącą tuż obok niej uroczą, małą i nieco wystraszoną dziewczynkę, która wcale nie przypominała tego mugolskiego dziecka przyprowadzonego do jego domu przed kilkoma godzinami. Choć nadal była stanowczo zbyt drobna i wychudzona, to jednak umyta i ubrana w ładną, czerwoną sukienkę wyglądała wcale ładnie i nawet można było udawać, że była córką kuzynki. Anie związała jej długie włosy w warkocz rubinową tasiemką, z której zrobiła ogromną kokardę. Dracona nagle zastanowiło, skąd kobieta wytrzasnęła te dziecięce ubranka, ale stwierdził, że to musiały być ciuchy po jej młodszym rodzeństwie, które już z nich wyrosło - miała jedenastoletniego brata i ośmioletnią siostrę. Najwyraźniej Gibbon przemyciła je jakoś do londyńskiego domu Malfoya, dzięki czemu była przygotowana na każdą okazję. Nie zamierzał o to pytać, skoro nie robiło mu to różnicy. Wyprostował się na fotelu i znów przyjrzał się uważnie dziecku, które chowało się za brunetką niczym wypłoszone leśne stworzonko. Odstawił kieliszek na stojący obok mały, okrągły stoliczek.
- Chodź tu, mała - powiedział do dziewczynki, kiwając na nią dłonią.
Jej oczy otworzyły się jeszcze szerzej z przerażenia i skuliła się bardziej za kobietą. Anie uśmiechnęła się do niej zachęcająco i wyciągnęła ją zza siebie, a potem pchnęła lekko w kierunku Dracona.
- No idź, nie bój się - zachęciła ją.
Dziewczynka spuściła głowę i ostrożnie podeszła do Malfoya. Mężczyzna nawet jej nie dotknął, tylko przyglądał się jej z uwagą, jakby była jakimś wielce interesującym obiektem.
- Jak masz na imię? - zapytał po dłuższej chwili ciszy.
Pokręciła bezradnie głową, a Draco spojrzał na Gibbon unosząc brwi. Ta wzruszyła ramionami.
- Twierdzi, że nie ma imienia - powiedziała.
- Jak to nie ma imienia? - zdziwił się białowłosy. - Każdy ma jakieś imię. A pytałaś o rodziców? Rodzinę, rodzeństwo?
- Pytałam. Twierdzi, że matka mówiła do niej głupie dziecko.
- Chyba raczej głupia mugolska kobieta - mruknął z obrzydzeniem.
Zamyślił się w milczeniu, wciąż oceniając małą wzrokiem. Kuliła się przed nim, jakby był jakimś potworem, który pragnie ją porwać lub ewentualnie zjeść. Może i nim był, ale nie jadał małych dziewczynek. Zapewne były bardzo suche i żylaste. Zdenerwował się na swoje głupie myśli.
- W takim razie trzeba będzie ją jakoś nazwać - stwierdził. - Nie może tak po prostu chodzić po świecie jako bezimienna istota. To jest nie do pomyślenia i nieco kłopotliwe w gruncie rzeczy. Weź ją do mojej biblioteki i poszperajcie w starych księgach. Coś wam pewnie przypadnie do gustu.
- Sądzisz, że ona potrafi czytać? - Anie była zdumiona jego propozycją.
- Nie. Uważam, że ty umiesz czytać, a ja boję się pomyśleć, co by się stało, gdybyś zamknęła ją samą w pokoju na czas poszukiwań.
- Aa… Chodź, kochanie.
Kochanie, które do tej pory stało sztywno, jakby to nie o nim toczyła się cała rozmowa, nagle podniosło głowę i spojrzało Draconowi prosto w oczy. Były one ogromne i czarne. Mężczyzna miał wrażenie, że już je kiedyś gdzieś widział, ale nie mógł sobie przypomnieć czasu ani miejsca. Zmarszczył brwi, a w tym czasie dziecko odwróciło się i szybko podbiegło do Gibbon, jakby je ktoś gonił. Obie natychmiast wyszły z pomieszczenia. A Draco pozostał sam ze swoim niejasnym wspomnieniem.
Przeszłość już zawsze miała go prześladować. Najwyższa pora się do tego przyzwyczaić.
Jakież to było okropne. Tak bezradnie patrzeć na czyjeś cierpienie i nie móc absolutnie nic z tym zrobić, nie móc pocieszyć ani słowem. Można tylko liczyć na to, że w jakiś przedziwny, niebiański sposób prześle się komuś pełne ciepła myśli. Ale nawet Aniołowie Stróże nie mieli takich mocy. Czymże była niewidzialność, nieśmiertelność, przenikanie przez ściany, nawet posiadanie skrzydeł i latanie, przy możliwości wejrzenia na ludzkie dusze, umysły, sumienia? Niczym.
Cerridwen podeszła do fotela Dracona i stanęła za nim. Walczyło w niej ogromne pragnienie złamania tej danej sobie obietnicy. Chciała się ujawnić przed nim i powiedzieć, żeby się nie martwił. Położyć dłoń na jego dłoni, dotknąć jego policzka, odgarnąć włosy z oczu. Szepnąć, że teraz wszystko już będzie dobrze. Ale nie mogła. Nic nie miało być dobrze. Anioły były kiepskie w kłamaniu.
Zostaw mnie! Nigdy więcej nie pokazuj mi się na oczy, słyszysz?! Nie chcę cię widzieć! Nigdy!
Kilka słów rzuconych w gniewie, kilka wypowiedzianych na głos nie do końca przemyślanych myśli, wściekłość i żal. Tyle wystarczyło, żeby odtrącić na zawsze Anioła. Ale Cerridwen nie odchodziła - w końcu była Aniołem Stróżem Od Beznadziejnie Straconych. Nigdy nie opuszczała posterunku, choćby sprawa była nie wiadomo jak trudna lub nawet z góry przegrana. Należała w końcu do elitarnej grupy Aniołów Śmieci.
- Powiedz mi, mój drogi - szepnęła, kucając obok niego i kładąc obie dłonie na oparciu fotela. Wbiła gorące spojrzenie w jego twarz. - Powiedz mi, Draconie, czy żałujesz. Czy chciałbyś mnie znów zobaczyć, poczuć. Miałeś mnie bardziej niż ktokolwiek przed tobą, choć przecież od wieków nieustannie stoję obok Malfoyów. Miałeś mnie bardziej niż inni, a mimo to tak jak wielu przed tobą uznałeś, że nie jestem ci potrzebna. A myślałam, że jesteś inny - westchnęła.
Wiedziała, że jej nie słyszał. Zaciskał powieki, tak jak ona broniąc się przed nachodzącymi bez zaproszenia niechcianymi wspomnieniami. W takich chwilach wciąż patrzyła na niego jak na małe, bezbronne dziecko - widziała tego małego, chudego chłopca z rozrzuconymi bezwładnie przez wiatr białymi włosami, który wspinał się jej na kolana i domagał bajki na dobranoc. Popełniła błąd, zresztą nie pierwszy i nie ostatni w tym stuleciu, pozwalając sobie być z nim tak blisko. Ci z góry powinni zabronić zakochiwać się w śmiertelnikach.
Wstała i wyszła z pomieszczenia, przenikając przez ścianę. Oparła się o nią po drugiej stronie, wzdychając ciężko. Nerwowym ruchem odgarnęła z twarzy włosy, wpadające jej do oczu i ust.
Alaric miał rację - Cerridwen od wieków była świetna w łamaniu zasad, zarówno jako człowiek, jak i jako Anioł Stróż. Tylko dlatego wciąż trwała przy tych beznadziejnych przypadkach, jak Anioły nazywały jej podopiecznych, trwała do samego końca, mimo upadku, mimo wciąż powielanych błędów. Była uparta, a może naiwna. Nadal wierzyła, że oni mogą się zmienić, że nawrócenie może przyjść w nieoczekiwanym momencie - w ostatniej chwili życia. I zawsze była obok w chwili śmierci. Takie było jej zadanie. Nie buntowała się, nie krzyczała, nie domagała się zmiany swojego stylu życia, a może raczej egzystencji. Przecież miała wybór, mogła pozostawić ich samych sobie, bo żaden inny Anioł nie chciał wziąć ich pod opiekę. Mogła odejść, nikt jej tam nie trzymał. A mimo to wciąż przy nich była, wciąż namawiała, prosiła, błagała, pozwalała na siebie krzyczeć, obrzucać się wyzwiskami, przeklinać, bić. Czuła to wszystko tak jak człowiek, ale nie odchodziła. Kilka razy pokutowała, gdy z człowieka zamordowanego przez jej podopiecznego narodził się nowy Anioł Stróż i to ona musiała nauczyć go być dobrym opiekunem. W każdym ze stuleci trafił się taki przypadek. Niektórzy nie mieli do niej żalu, rozumieli, że tego nie da się uniknąć. W końcu sami też mieli co nieco za skórą - za dużo, żeby iść do nieba bądź czyśćca, za mało, żeby trafić do piekła. Zresztą jej ludzkie życie zakończyło się w podobny sposób.
Tak naprawdę to pamiętała je jak przez mgłę, jakby wspomnienia z tego krótkiego okresu przed zatarły się wraz z jej przemianą. Jakby awans na Anioła Stróża miał odciąć ją od tamtego życia. Czasem, gdy nie gnała między jednym podopiecznym a drugim, gdy wszystko choć na chwilę zwalniało i miała trochę czasu na autorefleksję, próbowała wytężyć pamięć i ujrzeć nieco więcej przez tę szarą mgłę. Coś ponad wyblakłe kolory i zamazane twarze. Ale widziała jedynie srebrny sztylet, ostry i lśniący, piękną twarz Edwarda, a potem ciemność, która była bardziej barwna niż to wszystko przed nią i po niej. Ciemność zjawiła się natychmiast po bólu, ale w niej nie było nic. Jakby ktoś przez przypadek zamknął Cerridwen w próżni. Czuła, jak jej ciało unosiło się w powietrzu. Dryfowała na granicy jawy i snu, w ciemnościach, w niebycie. Nie znała swojego imienia, nic nie czuła, nie wiedziała, gdzie się znajduje. Była jedynie myślą, czystą myślą bez ciała. Dopiero po jakimś czasie dotarło do niej, że mimo wszystko ŻYŁA. Tak, ona żyła, a przynajmniej takie miała wrażenie. A potem nadeszło wybudzanie się i nie było to coś przyjemnego. Nagle poczuła się jeszcze bardziej żywa - poczuła chłód, który ogarniał jej ciało, twardość i wilgotność podłoża, na którym leżała, to coś, co wbijało się w jej kręgosłup. Coś jakby kamień. Czuła to wszystko, więc musiała żyć. Gdy otworzyła oczy, oślepiło ją ostre lipcowe słońce. Przysłoniła je ręką, jęknęła, usłyszała szmer gdzieś obok. Odsłoniła oczy i ujrzała, że stoi nad nią najpiękniejszy mężczyzna, nie, najpiękniejszy chłopiec-mężczyzna, jakiego kiedykolwiek zobaczyła. Miał złote włosy, jasne, miłe oczy i piękną twarz.
- Witaj, moja droga.
To był Alaric.
Będąc człowiekiem, Cerridwen niezaprzeczalnie była najbardziej próżną, wyniosłą i pewną siebie osóbko w promieniu kilku mil, a dzięki swojej urodzie już jako dziecko podbijała serca za sprawą swojej urody. Mając ledwie czternaście lat poznała Jego Książęcą Mość Edwarda Woodstocka i zapragnęła być kochanką angielskiego księcia. Była w końcu walijską księżniczką i zawsze otrzymywała to, czego pragnęła, nie licząc się z konsekwencjami. I dość szybko zmieniała zdania. Młodemu księciu Edwardowi nie spodobał się jej nowy pomysł, który oznajmiła mu po dwóch latach - dostała propozycję małżeństwa i miała zamiar od tej pory być przykładną żoną i matką. Edward był piękny, ale był też porywczy. Kolejny z jego tysięcy grzechów i grzeszków odpokutował Alaric.
Alaric zajął się nią zaraz po przemianie. Pokazał, jak powinien postępować Anioł Stróż, dawał jej wiele dobrych rad i wyznaczył pierwszych podopiecznych, a gdy po przepisowych dziesięciu latach mógł pozostawić ją samą sobie, stał się dla niej przyjacielem, starszym bratem, powiernikiem. Okazywało się, że nawet taki Anioł Stróż, a może zwłaszcza on, potrzebował czasem porozmawiać z kimś, kto go zrozumie - te wszystkie anielskie rozterki i wahania.
Cerridwen oderwała się od ściany i gwałtownie pokręciła głową, a włosy jak zwykle zatańczyły wokół niej niczym czarny żałobny welon. To stanowczo nie było odpowiednia chwila na użalanie się nad sobą. Tak w ogóle, to dla żadnego Anioła Stróża nigdy nie było odpowiedniej do tego chwili - każdy dostał to, na co zasłużył. Powinna się cieszyć z tego, co dostała, bo mogła skończyć w piekle, a tam to nie było zbyt fajnie.
Nagle w jej głowie coś piknęło cicho, irytująco zaszumiało, a pomieszczenie - a raczej korytarz - zamgliło się. Z rezygnacją wypuściła powietrze z płuc, po czym natychmiast wytężyła swój niezawodny zmysł Anioła Stróża. Taka reakcja nie oznaczała nic innego jak to, że inny podopieczny potrzebował pomocy. Albo może raczej porządnego kopniaka, bo znów coś broił i należało go powstrzymać. Jej mózg błyskawicznie przetworzył te zakodowane informacje i ukazał wszystko, co trzeba - chudą, bladą twarz o chytrych, zielonych oczach, okoloną nieładem ciemnych włosów. Prawie natychmiast przyporządkowała do niej imię, nazwisko, jak również adres i chwała Najwyższemu, że nigdy nie miała z tym problemów.
Quentin Norman, lat siedemnaście, Johnstown w stanie Pensylwania, Stany Zjednoczone. Cerridwen zdematerializowała się na drugi koniec globu. Dobrze, że Góra dała im zdolność teleportacji, bo nie urobiliby chyba na cholernie drogie bilety na samolot. Albo porozwalali skrzydła. Machanie anielskimi piórkami tyle mil nikomu nie wydawało się ani odrobinę zachęcające.
Gdzieś między kolejnymi próbami odwiedzenia Quentina od samobójstwa, wydzieraniem się na Lucinde Medina, która znów okradła własną babkę z renty i dosyć wyczerpującą chęcią uświadomienia w jakiś przedziwny sposób tej mocno nierozgarniętej matce czteroletniego Sebastiana Krögera, że znów zgubiła syna w berlińskim centrum handlowym, skontaktował się z nią Alaric. Cerridwen miała właśnie pędzić z Berlina do Sydney, gdzie jej dwie podopieczne, młode, zapalone satanistki planowały rytuał krwi, który mógł się źle skończyć. Alaric złapał ją w połowie drogi i mało brakowało, a oboje wylądowaliby w Oceanie Indyjskim, co stanowczo nie było miłą perspektywą. W ostatniej chwili Anielica zmieniła kurs i udało im się trafić do miejscowości Matara na Sri Lance.
Cerridwen uciekła na chodnik przed pędzącym prosto na nią i trąbiącym wściekle samochodem, a kierowca pogroził jej zza szyby. Spojrzała z urazą na towarzysza, który wpakował ją prosto w ten bałagan. Alaric wskoczył w tłum zaraz za nią, a kilka potrąconych przez niego osób odskoczyło i zaczęło fukać ze złością. Mimo to żadne z nich się nie zatrzymało, a Alaric mamrotał po tamilsku do ich pleców trochę mało skruszone: நான் வருந்துகிறேன், நான் வருந்துகிறேன்*. Cerridwen żałowała, że po drodze nie przyjęła postaci niewidzialnej i niematerialnej, bo oszczędziłoby to wiele zachodu. Pal licho to niezbyt przyjemne uczucie, gdy ktoś przez ciebie przechodzi.
- Mój drogi, ja rozumiem, że są sprawy nie cierpiące zwłoki, ale doprawdy, to dosyć kiepski moment - powiedziała, odsuwając się szybko, gdy o mało nie wpadło na nią dwóch obdartusów przepychających się przez nieziemski tłum.
O tej porze miasto było tak zatłoczone, że na stojącą na środku chodnika parę aniołów napierał tabun ludzi, ku ogromnej rozpaczy Cerridwen. Ciągle ktoś na nią wpadał, wpychał się, popychał ją, trącał łokciem, kolanem, biodrem, piętą, strącał kapelusz, zawadzał o jej płaszcz. To było bardzo irytujące.
- Wiem, wiem. - Alaric machnął ręką z lekkim lekceważeniem. Ze stoickim spokojem wyżął skraj długiego płaszcza, który zdążył się zamoczyć w oceanie, a który wyglądał bardzo nie na miejscu na gorącej Sri Lance. Cerridwen też ubrana była na zimowo, ponieważ w Berlinie było właśnie minus pięć stopni Celsjusza. - Musiałem się z tobą szybko spotkać.
Anielica westchnęła z rezygnacją. Jej anielskiemu ciału szybko zrobiło się bardzo gorąco i musiała zdjąć swój ciężki płaszcz oraz fikuśny kapelusik. W tej chwili w Matarze było około dwudziesto stopni.
- Co to za ważna sprawa? - ponagliła, przestępując nerwowo z nogi na nogę i słysząc w umyśle kolejne denerwujące pikania. Gromadziła jej się już długa lista pilnych spraw do załatwienia, bo nagle wszyscy jej podopieczni zapragnęli zrobić coś głupiego, choć przez te kilka dni w okolicach świąt Bożego Narodzenia miała wręcz święty, anielski spokój, teraz nagle wszystkim się o niej przypomniało. Od kilku dni latała jak idiota w tę i z powrotem.
- Bardzo się śpieszysz?
Aż ją zatknęło.
- A nie widać? - wycharczała cicho przez zaciśnięte zęby, przytupując z poirytowania. - W Sydney właśnie kogoś mordują, a w Plaisir rodzi mi się już kolejne nieślubne dziecko szesnastolatki, a ty się jeszcze pytasz, czy bardzo się śpieszę! Doprawdy, Alaricu, jeśli ja już w ogóle się śpieszę, to zawsze jest bardzo!
- Dobrze, już dobrze. - Anioł uspokajająco wysunął obie dłonie. - Tylko bez rękoczynów, siostro. Przychodzę jako posłaniec. Z wieściami.
- A mógłbyś się streszczać?
- Dowiedziałem się właśnie, że Delois zostawił podopiecznego - wyjaśnił. - Szalony naukowiec, eksperymenty na ludziach, kilka morderstw w imię wyższych spraw i takie tam. Trochę popytałem i wygląda na to, że Deloisa najwyraźniej zaczęło to przerastać i postanowił dać nogę.
Cerridwen westchnęła, przytupując bardziej nerwowo prawą stopą.
- Czarodziej? - zapytała.
Alaric pokręcił głową.
- Mówiłeś Ildefonsowi?
- Jeszcze nie - odparł natychmiast. - Najpierw przyleciałem z tym do ciebie. Mam rozumieć, że powinienem jednak iść do niego?
- Mógłbyś? Albo do Celestiny, chyba jest teraz we Włoszech, w okolicach Neapolu. Ja niestety mam ostatnio urwanie głowy, ale jeśli żadne z nich się tym nie zajmie, to wróć do mnie.
Alaric skwapliwie pokiwał głową i się zdematerializował. W samym środku miasta, w gęstym tłumie. I co ciekawe, zauważyła to tylko grupkach chłopców bawiąca się przy samej krawędzi ulicy. Cerridwen spojrzała na nich, przyłożyła palec do ust i sama zniknęła.
Sydney, Paisir we Francji, Ceprano we Włoszech, dłuższą chwilę Nowy Jork i Los Angeles, bo tam więcej podopiecznych, zaraz Liverpool i Elton w Wielkiej Brytanii, znów Niemcy, tym razem Syndower, z Niemiec do Hiszpanii, El Pardo, a potem już powrót do Londynu, do Dracona Malfoya i pewnego bezimiennego dziecka. Do dziecka niczyjego.
Ale do tego jeszcze długa droga.
_______________
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz