poniedziałek, 15 października 2012

Opowiadanie dziewiąte; część 2

        Polubiłam to opowiadanie, bo ma w sobie coś innego. Poza tym, dobry fanfick potterowski nie jest zły, a ja ostatnio bardzo lubię angel fantasy. Kto mi zabroni to łączyć?


Czarne skrzydła


2. Anioł Stróż Od Beznadziejnie Straconych


       Obiad u Zabinich był śmiertelnie nudny i bardzo sztywny, a Draco po pięciu minutach poczuł się zmęczony panującą w Zabini House atmosferą. Od początku doskonale wiedział, że Blaise wezwał go do siebie tylko po to, żeby nie musieć przebywać z matką i jej nowym mężem sam na sam przez całe święta i nudzić się z nimi przy stole. Zamiast tego przyjaciele zamknęli się w apartamencie Blaise’a i zaczęli grać w karty, popijając przy tym butelkę Ognistą Whiskey za butelką. Bo czymś całkiem innym było picie z kumplem niż picie do lustra. Wkrótce dwór Zabinich odwiedził Theodoric Nott i dołączył do stowarzyszenia upijających się w święta młodych śmierciożerców.
        Blaise był wysokim, barczystym brunetem o ciemnych oczach i oliwkowej skórze, który postawą przypominał nieco niedźwiedzia. Draco często nabijał się z niego z tego powodu, ale cicho i za jego plecami, żeby nie zostać potraktowanym porządnym prawym sierpowym, z którego Zabini był słynny. Młody Malfoy wyglądał przy nim bardzo słabo i chorowito, bo choć dorównywał mu wzrostem, to jednak był od niego dużo szczuplejszy. Lecz wygląd zewnętrzny był jednym, co Blaise miał z butności, bo tak naprawdę był spokojnym, milczącym i czasem nawet nieśmiałym chłopakiem. Pod wieloma względami Nott był jego całkowitym przeciwieństwem. Czarnowłosy, niebieskooki i dosyć blady Theo był najniższy z towarzystwa, choć jego metr siedemdziesiąt osiem nie czyniło go niskim wśród rówieśników. Wyróżniał się za to z trójki gadatliwością, ogólnym zadowoleniem z życia, wiecznym pragnieniem bycia w centrum uwagi oraz ciągłym robieniem wokół siebie szumu, czego nigdy nie mógł ścierpieć wyrachowany książę Draco. Zarówno on, jak i Zabini woleli nie stać na świeczniku, gdy sytuacja wymagała od nich cichego i szybkiego działania w ukryciu, ale dzięki swojemu niezmiernie denerwującemu charakterowi Nott idealnie spełniał funkcję zasłony dymnej. No i był świetny, jeśli chodziło o okantowanie kogoś w kartach, bo nigdy nie mógł się połapać, że ktoś akurat go jawnie oszukuje.
        Przez ostatnie kilka lat wszyscy troje naprawdę się zmienili, choć zostało im kilka starych przywar. Pozerstwo Notta, gburowatość Zabiniego i wynoszenie się nad innych Malfoya - to sprawiało, że niektórzy nadal postrzegali jako tych starych, denerwujących arystokratów ze Slytherinu. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniały, a niektóre musiały odejść, bo oni nie mieli już po szesnaście lat. Życie nauczyło ich, że żeby przetrwać, trzeba było się dostosować. Nott potrafił każdego oszukać, choć nadal był beznadziejny w kartach. Zabini zjednywał do siebie ludzi swoim spokojem i uprzejmością, lecz wciąż nie potrafił zagadać do dziewczyny, która mu się podobała. Malfoy świetnie potrafił kłamać i grać na kilka frontów, ale w dalszym ciągu wybierał stronę, która była dla niego najdogodniejsza. I tylko dzięki temu ciągle żyli. W świecie stworzonym przez Lorda Voldemorta szansę mieli tylko ci, który się przystosowali i ulegli Czarnemu Panu. Albo potrafili kłamać i oszukiwać, żeby zdobyć to, co pragnęli.
        - Słyszeliście, że niedawno widziano Pottera w okolicach East End? - rzucił obojętnie Theo, rozdając karty.
        - Coś niecoś obiło mi się o uszy - mruknął Draco, dolewając sobie whiskey i jednocześnie uważnie przyglądając się dłoniom chłopaka, jakby czekał na jakieś oszustwo z jego strony. - Dzieciak jest coraz mniej uważny. Albo ktoś jest na tyle głupi, żeby rozpuszczać tak idiotyczne plotki.
        Blaise odchylił się nieco na krześle i przyjrzał mu się z dystansem. Sięgnął po swoją szklaneczkę z bursztynowym płynem.
        - Sądzisz, że to po prostu plotka? - zapytał leniwym głosem, wlewając sobie do ust sporą ilość trunku.
        - Nie wiem. - Malfoy wzruszył ramionami i rzucił na stolik pierwszą kartę. - Nie ja go widziałem, dlatego wolę nie wyrabiać sobie na ten temat zdania.
        - A jeśli to prawda? Może Potter w końcu ma jakiś plan.
        - Nott, bądź poważny - zgasił chłopaka ostrym tonem. - Potter ukrywa się od dwóch lat, pozwalając, aby ginęło coraz więcej jego przyjaciół. Sądzisz, że nagle ruszyło go sumienie i postanowił się ujawnić? - Uniósł brwi w charakterystyczny, draconowski sposób. - Na jego miejscu siedziałbym cicho w bezpiecznej dziupli, bo teraz to nie tylko Czarny Pan ma ochotę zabić go gołymi rękoma.
        Wszyscy trzej skrzywili się jednocześnie na wspomnienie ich wspólnego pana, któremu żaden z nich nie miał ochoty służyć. Draco szybko wygrał to rozdanie i przysunął sobie pulę, którą stanowiło zaledwie kilka galeonów. Były święta i z tego powodu stawki też niezbyt wysokie.
        - Swoją drogą to trochę dziwne, nie sądzicie? - podjął Nott przerwany temat w drugim rozdaniu. - Ten święty, bohaterski Potter, na którego wszyscy liczyli, rzucił w cholerę ratowanie świata, zostawił przyjaciół i zwiał. Jak na mój gust to nieco do niego nie podobne.
        - Może zmądrzał. - Blaise wzruszył ramionami. - Kto go tam wie.
        - A jak dla mnie to dziwne. Zwłaszcza, że żaden z nas jeszcze nie zwiał, a przecież powodów było wiele. Na przykład śmierć Selwynów…
        - Selwynowie zdradzili i wcale się z tym nie ukrywali - mruknął Malfoy obojętnie. - Albo ukrywali to zbyt nieudolnie.
        - Ciebie w ogóle to nie rusza - stwierdził Theo z odrazą.
        Białowłosy wzruszył ramionami.
        - Za dużo już w życiu widziałem, żeby mnie wzruszały takie rzeczy.
        - Oczywiście - prychnął Nott z jawną kpiną. - Wielki i nieustraszony Draco Malfoy, który niczego i nikogo się nie boi. Następni możemy być my - zniżył głos. - A co jeśli się wyda, co robimy? Ktoś kiedyś musi się dowiedzieć, że…
        Draco stłumił w sobie chęć trzepnięcia Notta z całej siły w tej głupi łeb, bo nie miał akurat przy sobie swojej ulubionej laski ze złotą gałką rzeźbioną w głowę smoka, która nadawałby się do tego idealnie. Rąk nie chciał sobie brudzić. Posłał chłopakowi mordercze spojrzenie. To zawsze działało.
        - Stul dziób, Nott - warknął cicho. - Czy nikt cię nie nauczył, że o pewnych sprawach nie mówi się publicznie?
        Theo obruszył się.
        - Przecież jesteśmy sami.
        - Nastały czasy, że ściany mają uszy - powiedział Zabini tonem wieszcza, na co Draco przewrócił oczami.
        Potem nie mieli już czasu na głupie rozmowy. Rozdania szły ostro, galeony w coraz większej puli pobrzękiwały z cicha, a ilość pustych butelek pod stołem zwiększała się w zastraszającym tempie. Wkrótce dołączył do nich pijany w sztok Nott i zasnął przyciskając jedną z nich do piersi niczym misia przytulankę. Draco i Blaise jeszcze dogrywali ostatnią partię, lecz wkrótce Zabini rozłożył się na stoliku i zaczął głośno chrapać. Białowłosy wytrzymał najdłużej z nich i dał radę dokończyć samotnie kolejną butelkę, a potem jakimś cudem dowlec się do łóżka i tam zasnąć jak kamień.
        Obok niego pojawiła się znikąd dziewczyna w czerni, która pokręciła głową z politowaniem i niesmakiem.

        Okolica była paskudna, nawet mimo tego że pokryła ją dość gruba warstwa czystego białego puchu. Cerridwen czuła się nieswojo, dlatego postanowiła się nie ujawniać. Niewidzialna i niematerialna wolno mijała kolejne obdrapane domy o powybijanych oknach zasłoniętych kartonem lub zabitych deskami. Aż dziw, że w takich warunkach mógł w ogóle ktoś mieszkać. To dwudziesty wiek, do licha, pomyślała Anielica. Dlaczego nikt jeszcze się tym nie zajął? Wzdrygnęła się, gdy przebiegła przez nią duża grupa brudnych i wulgarnych chłopców. Nadal nie mogła przyzwyczaić się do tego dziwnego wrażenia. Po za tym, chłopcy rzucali tak ordynarnymi wyrazami, że zrobiło jej się od tego niedobrze, mimo że za życia sama nie stroniła od podobnie niewybrednego stronnictwa. Po śmierci zrobiłaś się świętoszkowata, moja droga, stwierdziła krytycznie, stojąc na środku chodnika i patrząc za grupką obdartusów. Gdyby tylko mogła, zajęłaby się nimi wszystkimi i próbowała ich nawrócić. Święta Cerridwen od beznadziejności życia, wyśmiała sama siebie. Zabrałaś fuchę świętemu Judzie Tadeuszowi, ty biedna, wciąż głupio sentymentalna istoto.
        Od ponad sześciuset lat była Aniołem Stróżem. Od tego czasu wiele rzeczy się zmieniło - na przykład przekleństwa. Teraz było ich więcej, jakby ludziom nie wystarczało zwykłe do diabła lub niech to licho. Dawniej to było najgorsze, co człowiek mógł powiedzieć, a teraz takim czym posługiwały się nawet kilkuletnie dzieci, a te, które już nieco odrosły od ziemi, nie stroniły od paskudniejszych wyrażeń. Cerridwen nie mieściło się to w głowie, wolno uczyła się tych nowych form bluźnierstw i obrazoburstwa. Jej samej też czasem zdarzyło się zakląć nad wyjątkowo upartym podopiecznym, ale żeby rzucać czymś takim dwadzieścia cztery godziny na dobę…
        Aniołów Stróżów z prawdziwymi, niebiańskimi Aniołami Boskimi łączyła tylko nazwa. Tak naprawdę żadne z nich nigdy nie mogło liczyć na taki awans czy też na emeryturkę w niebie. Skazani byli na wieczną tułaczkę i wieczną pracę na ziemi, ciągłe opiekowanie się ludźmi, których wciąż przybywało, a duchowych opiekunów nadal było niewiele. Nie łatwo było stać się Aniołem Stróżem, bo nie każdy mógł podjąć się tego zdania. To była pokuta za grzechy na ziemi i zbyt późne nawrócenie lub czasem opcjonalna możliwość zamiast nieba. Ale tylko nieliczni decydowali się na coś takiego. Anioł Stróż nie miał lekkiego życia, jeśli można było nazwać życiem jego pośmiertną egzystencję. Po pierwsze, wciąż miał typowo ludzkie cechy i odruchy - wciąż popełniał błędy, kochał i nienawidził, złościł się, smucił, był sentymentalny, łatwowierny, podatny na zranienia. Po drugie, odczuwał niestety zimno i gorąco, co było chyba najgorszą z wad tego stanowiska, jeśli brało się pod uwagę, że jego podopieczni znajdowali w różnych państwach, na różnych kontynentach i całkiem odmiennych klimatach. Tam było za gorącą, a tu znów za zimno. Po trzecie, zawsze można było stać się upadłym, tak jak to mógł zrobić każdy inny Anioł. A do upadku było bardzo blisko, jeśli posiadało się ludzkie cechy. Po czwarte, Anioł Stróż był nieśmiertelny, lecz nie niezniszczalny. Choć człowiek nie mógł go zabić w żaden sposób - ani bronią konwencjonalną, ani też magią, to jednak istniały przecież Demony, a one miały tysiące metod na pozbycie się Anioła Stróża i zniszczenie go. A potem nie było już nic - ani nieba, ani piekła. Była nicość. I po piąte, skrzydła dostawało się dopiero po setkach lat efektownego stróżowania, co było naprawdę głupie, bo każdy anioł chciał poszpanować skrzydłami. Ale akurat tym Cerridwen nie już musiała się martwić, bo od dwóch stuleci miała swoje własne, białe skrzydełka. I tym razem nawet nie narzekała, że nie czarne.
        Gdy wreszcie stanęła pod podanym adresem, stwierdziła, że mogła od razu zmaterializować się w środku. Oszczędziłaby sobie tego okropnego widoku ludzi i domów. Może zwłaszcza ludzi, którzy zachowywali się jak zwierzęta. To było jedno z jej najgorszych doświadczeń. Jednak w środku zniszczonej kamienicy nie czekała na nią żadna szczęśliwa niespodzianka. Zatknęła nos dłonią, gdy do jej nozdrzy doleciał zapach potu, stęchlizny, papierosów, moczu i alkoholu, a także z któregoś z mieszkań woń tanich perfum. Nie ma co, dość wybuchowa mieszanka, pomyślała, wchodząc po schodach. Instynktownie usunęła się z drogi praczce z miską pełną mydlin, choć przecież była niewidzialna i niematerialna. Piętro dalej wpadły na nią dwie dziewczynki w za dużych ubraniach, które przebiegły przez nią bez zatrzymania. Westchnęła. Znów to paskudne uczucie. Niby fizycznie nie czuła nic, ale jej psychika buntowała się przed takim stanem rzeczy i było to podobno całkiem naturalne. Tak przynajmniej tłumaczył jej wspaniały Delois, najmądrzejszy ze znanych jej Aniołów Stróżów. Jak ona go nie lubiła i tego jego pełnego wyższości tonu. Delois zawsze brał na siebie najłatwiejsze zadania - naukowców, bohaterów, wybitnych czarodziei i gardził nią, bo ona przez stulecia była Aniołem Stróżem Od Beznadziejnie Straconych. Przez stulecia zajmowała się magicznymi przypadkami morderców o wybitnym umyśle, niepokornych i niepokonanych, samobójców i psychopatów. Znacznej części z nich nie udawało jej się uratować. Mówili na nią Mroczny Anioł lub Anioł Śmierci. Cóż, zasłużyła sobie na to przez swoją własną głupotę. Ale jak mogła o nich nie walczyć? Każdy zasługiwał na drugą szansę, skoro ona ją dostała. Cóż, słynny Ildefons zajmował się masowymi mordercami i naprawdę miał dużo gorzej, bo zwykle w udziale przypadał mu kolejny Hitler czy Stalin. To już ona wolała Voldemorta.
        Zresztą miała przecież też prawie całkiem normalnych podopiecznych. Jak na przykład ta dziewczynka, do której teraz podążała. No dobrze, może nie do końca całkiem normalnych, ale na pewno nie psychopatów - cóż z tego, że to były dzieciaki z paranormalnymi zdolnościami? Każdemu zdarzało się widzieć duchy lub przepowiadać przyszłość. No przynajmniej im - dzieciom czarodziei. Tak ich nazywali, choć tak naprawdę były to dzieciaki z całkiem niemagicznych rodzin, prawie zawsze pochodzące z tak paskudnych okolic jak ta. Cerridwen zaczynała podejrzewać, że ich zdolności były wynikiem złych warunków w jakich żyły, bo objawiały się one dopiero około trzeciego, czwartego roku życia. A potem to zazwyczaj te biedne dzieci zostawały wyrzucane na ulice przez niezdolnych ich pokochać i zrozumieć bezlitosnych dorosłych. To było okropne. Dlatego właśnie istnieli Aniołowie Stróże tacy jak ona. Żeby te małe, bezbronne stworzenia, które same siebie nie potrafiły zrozumieć, miały kogoś, kto im pomoże.
        Stanęła przed właściwymi drzwiami, oznaczonymi numerem trzy, akurat w chwili, gdy tuż za nimi rozległ się dźwięk tłuczonego szkła i krzyki. Bez wahania przeniknęła je, żeby wybadać sprawę. Kobieta nie była piękna, za to na pewno bardzo wulgarna. Ordynarność emanowała z każdej części jej ciała, z ruchów, gestów, a już na pewno ze słów. Cerridwen gardziła takimi osobami i uważała, że powinno zabronić się im mieć dzieci. Większość z nich wyrastała potem na takie same potwory, a tylko niektóre wydostawały się jakoś z tego piekła, ale z piętnem, które nosiły na sercu przez całe życie. Od razu było widać, że ta bardzo chuda, prostacka kobieta w rozciągniętej, czarnej sukience, o czarnych, potarganych włosach i ustach pomalowanych krwistoczerwoną szminką była prostytutką, jakby miała to wypisane na czole. Otaczała ją szara chmura dymu z papierosa, który trzymała w dłoni oraz zapach tanich perfum. Cerridwen poczuła żal, że jest tylko Aniołem Stróżem i że nie może nic zrobić tej kobiecie. Że nie wolno było jej nic zrobić temu okropnemu potworowi. W pomieszczeniu, które służyło za salon, znajdował się również rozciągnięty wygodnie na kanapie otyły mężczyzna w brudnych, roboczych ubraniach, który też palił papierosa, pociągając przy tym piwo z butelki. Kobieta wyraźnie zabiegała o jego uwagę.
        Dziewczynka, do której przyszła Anielica, schowała się w kuchni, w szafce pod zlewem, co było bardzo dziwną, lecz też pomysłową kryjówką. Cerridwen najpierw ją wyczuła, a dopiero potem zobaczyła - małą, skuloną i wystraszoną. Drzwiczki od tej szafki były naderwane, tak jak prawie każde inne drzwiczki od każdej innej szafki w tym pomieszczeniu. Czteroletnia dziewczynka była bardzo drobna i chuda, brudne, czarne włosy opadały jej na ogromne oczy, które miały kolor mlecznej czekolady. Miała na sobie tylko cienką, szarą sukienkę na krótki rękaw, tak samo brudną, jak wszystko wokoło. Była boso. Anielica poczuła coś między przerażeniem a czystą nienawiścią do istoty, która była zdolna tak bardzo krzywdzić dziecko. Dziewczynka zauważyła ją i skuliła się jeszcze bardziej za przepełnionym koszem na śmieci. Cerridwen uśmiechnęła się do niej. Wiedziała, że czarny płaszcz przerazi dziecko, dlatego specjalnie dla niej wyimaginowała sobie ubrania w jasnych, żywych kolorach, których nienawidziła. Ale mała i tak się bała, co było całkiem zrozumiałe. Zapewne przyzwyczaiła się, że źli dorośli przychodzili tylko po to, żeby ją skrzywdzić.
        - Cześć - powiedziała Anielica swoim przyjemnym głosem. - Przyszłam cię stąd zabrać.
        Mała zadrżała.
        - Dokąd? - wysepleniła, a jej ogromne oczy napełniły się łzami.
        - Do miejsca, gdzie będziesz bezpieczna, kochanie. - Cerridwen naprawdę strasznie nie lubiła płaczących dzieci, bo był to przerażający widok. Naoglądała się w swoim życiu wystarczająco wiele przerażających widoków. - Chodź. - Wyciągnęła do małej rękę, cały czas się uśmiechając.
        Dziewczynka po krótkiej chwili wahania podała jej swoją małą, chudą dłoń i opuściła bezpieczną kryjówkę. Wyszły z kuchni, a potem minęły przedpokój nie zauważone przez nikogo. Cerridwen cały czas trzymała dziecko ja najdalej od salonu, w którym działy się rzeczy, których na pewno nie powinno oglądać tak małe dziecko. W korytarzu założyła dziewczynce mizerny płaszcz i liche buciki, a potem wzięła ją na ręce i okryła jeszcze swoim płaszczem. Mogła wyczarować sobie każde ubranie w każdym kolorze, lecz nie mogła zrobić nic takiego dla tego dziecka. Co za okropna niedogodność. Opuszczając mieszkanie, była zmuszona użyć drzwi, gdyż przenikanie przez ściany też niestety nie dotyczyło małej. Ale na szczęście niewidzialność już tak, dlatego nikt nie zauważył, że jakaś dziwnie wyglądająca kobieta porwała małe dziecko wprost z jego mieszkania. Dobrze wiedziała, że matce dziewczynki nie robiło to różnicy. Planowała pozbyć się jej, gdy tylko nadarzy się okazja.
        - Gdzie idziemy? - zapytała cicho mała, z twarzą wtuloną w ciepły, błękitny sweter, który Cerridwen miała pod płaszczem.
        Teraz powinno paść zdanie: Mama będzie się martwić, pomyślała Anielica z gorzką ironią. Ale nie padło. Mama wcale nie będzie się martwić. Poczuła coś podobnego do ulgi pomieszanej z chorą satysfakcją. Gdyby z jakiegoś powodu dziecko chciało wrócić, musiałaby zaprowadzić je z powrotem do tego okropnego miejsca. Ale nie chciało, tylko wtuliło się mocniej w jej ciało, wolno usypiane kołysaniem spowodowanym równym rytmem kroków.
        - Już niedaleko, kochanie - odpowiedziała Anielica. - Ktoś już na nas czeka.
        - Kto? Jestem głodna - poskarżyła się dziewczynka sennym, dziecięcym głosikiem.
        - Już niedaleko, moje maleństwo.
        Z piekarni na rogu wyszły dwie dobrze ubrane młode kobiety. Jedna miała złote włosy, które falami opadały jej na ciemnozielony płaszcz pasujący kolorem do jej poważnych, chłodnych oczu. Spod niego wyglądały ciemne spodnie na kant i naciągnięte na nie czarne kozaki ze srebrnymi klamrami, które sięgały jej do kolan. Druga z kobiet była nieco wyższą brunetką o gęstych lokach i ciemnych oczach oraz gładkiej oliwkowej skórze, która kontrastowała z białymi policzkami towarzyszki. Ciemnowłosa ubrana była w fioletową sukienkę, na którą założyła krótki, czarny płaszcz, a jej kozaczki do kostek miały futerkowe obszycia. Obie miały w rękach torby z jeszcze gorącymi bułkami, które parowały przez cienki papier. Cerridwen uśmiechnęła się do siebie na ich widok. Weszła między dwa budynki i postawiła dziewczynkę na ziemi. Trochę byłoby to dziwne, gdyby nagle na środku chodnika zmaterializowało się dziecko. Anielica nadal pozostała niewidzialna, bo to pozwalało jej kontrolować sytuację.
        - Posłuchaj mnie, kochanie - powiedziała do małej, kucając przed nią, żeby zrównać się z nią wzrokiem. Dziewczynka nadal mogła ją widzieć. - Powiem ci, co masz robić, a ty rób to wszystko, okay? - Pogładziła ją po czarnej główce, a mała pokiwała nią gorliwie. - A teraz chodź. Cały czas będę przy tobie, choć nikt prócz ciebie nie będzie mnie widział.
        Wypchnęła dziewczynkę na chodnik i prowadziła ją w kierunku kobiet, cały czas trzymając jej rękę na ramieniu. Przechodnie dziwne przyglądali się temu małemu, brudnemu, samotnie idącemu dziecku, ale nikt nie zareagował. Mijali je bez zatrzymania i szybko odwracali w inną stronę wzrok, żeby tylko nie czuć się odpowiedzialnym. Ludzie są tacy bezduszni i na wszystko obojętni, pomyślała z niechęcią Anielica, obserwując wszystko uważnie. Podeszły bliżej kobiet.
        - Stój, kochanie. - Ścisnęła lekko małą za ramię i znów kucnęła obok niej, tym razem z prawej strony. - A teraz, kochanie, popatrz na te dwie ładne panie i stój w miejscu - szepnęła jej do ucha.
        Dziewczynka posłusznie wykonała polecenie, zwłaszcza, że do jej nozdrzy doszedł miły zapach świeżego chleba. Kobiety, zajęte ożywioną dyskusją, z początku nie zauważyły wpatrzonego w nie małego, brzydko ubranego dziecka, które stało kilka kroków od nich. Jednak po chwili brunetka potrąciła lekko swoją towarzyszkę i wskazała delikatnym ruchem głowy na dziewczynkę. Blondynka obrzuciła małą niechętnym spojrzeniem i wzruszyła obojętnie ramionami, ale druga z kobiet już podchodziła do dziewczynki i kucała przed nią.
        - Co się stało, kochanie? - zapytała miłym głosem. - Zgubiłaś się?
        Dziecko pokręciło głową, wpatrzone w parującą, papierową torbę leżącą na kolanach brunetki. Wcale nie bało się obcej kobiety, tak jak przedtem nie bało się wyjść z domu z Cerridwen.
        - Jestem głodna - powiedziała cicho mała, nim pilnująca ją Anielica zdążyła uczynić jakiś ruch.
        Ciemnowłosa kobieta otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia, a potem bez wahania sięgnęła do torby i wyjęła z niej bułkę, którą podała dziewczynce. Mała natychmiast wbiła w nią zęby. Blondynka przyglądała się temu z niesmakiem i nerwowo przytupywała cienkim obcasem.
        - Jak masz na imię, kochanie? - Brunetka nie odchodziła, mimo naglącego wołania towarzyszki. - Gdzie twoja mama?
        - W domu - odparło dziecko bez wahania, zachłannie jedząc otrzymaną bułkę, jakby od dłuższego czasu nie miało nic w ustach. To zresztą było bardzo prawdopodobne. Cerridwen była pełna podziwu dla jego odwagi.
        - Jak się nazywasz?
        Dziewczynka milczała.
        - Przecież musisz mieć jakieś imię.
        Pokręciła głową. Jej małe, brudne, chude paluszki zaciskały się nerwowo na pieczywie, jakby bała się, że zaraz ktoś je jej wyrwie i zabierze.
        - A jak mówi do ciebie mama?
        - Głupie dziecko - poinformowała zdumioną kobietę.
        Brunetka zachłysnęła się powietrzem, a Anielica uśmiechnęła się do siebie. Już zapomniała jak delikatne były magiczne arystokratki. Tak dawno nie miała okazji obserwować którejś z nich.
        - Gdzie mieszkasz, kochanie?
        - Nie wiem.
        - Nie wiesz? Ale co tu robisz? - drążyła kobieta.
        - Powiedz jej, że byłaś głodna, więc wyszłaś, kotku - szepnęła Cerridwen, a dziecko posłusznie powtórzyło.
        Kobieta zmarszczyła brwi, a jej oczy ściemniały bardziej z oburzenia, gdy usłyszała te słowa. Zdenerwowana blondynka zaklęła pod nosem i w końcu podeszła bliżej. Pociągnęła koleżankę za ramię i jednym ruchem postawiła na równe nogi, że aż dziwne było, że tak drobna kobieta może mieć tyle siły.
        - Zostaw ją, Anie - fuknęła. - To tylko mugolskie dziecko. Gdzieś tu pewnie jest jego matka i zaraz podniesie się wrzask, że chcemy je porwać - ostrzegła grobowym głosem. - Mugolki robią tak, żeby wyłudzić pieniądze.
        Anie pokręciła głową. Anielica przyglądała jej się z ciekawością. Znała obie kobiety od dość dawna i dobrze wiedziała, co teraz dzieje się w umyśle brunetki. Miała dobre serce, nie skażone arystokratycznymi widzimisię, rządzą władzy i bogactwem. Blondynka była bardziej arogancka i pewna siebie, ale też bała się nieustannie, że otoczenie jej nie przyjmie, że zrobi coś, co spowoduje jej upadek i wyrzucenie z towarzystwa. Lubiła błyszczeć, lubiła swoje wygodne życie.
        - Tylko spójrz na nią, Daph. Jest taka mała, chuda i zaniedbana. Jej matka pewnie w ogóle nie zauważyła, że wyszła z domu i nawet nie martwi się o nią, bo ma na utrzymaniu jeszcze piątkę takich dzieci. Trzeba się nią zająć, nakarmić, umyć, ubrać…
        - Ale to mugolka! - zawołała z przerażeniem Daph, a kilka osób odwróciło się i popatrzyło na nią ze zdziwieniem. - To mała, brudna mugolka!
        - I co z tego? - Anie wzruszyła ramionami. - Znajdziemy jej jakiś porządny mugolski sierociniec i ją tam oddamy. Ale na razie nie możemy zostawić jej tak samej na ulicy. Przecież to jeszcze dziecko.
        - Na Merlina, dziewczyno - jęknęła blondynka. - Czy ty zawsze będziesz próbowała uratować cały świat? Czy ty wiesz, co się stanie, jeśli ktoś się dowie, że trzymamy w domu mugolskie dziecko? - wyszeptała ze strachem. - Anie, opanuj się, to niebezpieczne! Jeśli ktoś się dowie, to już po nas. Słyszałaś, co stało się z Selwynami i dlaczego…
        - Nikt się o niej nie dowie - odparła Anie z mocą. Pierwszy raz postawiła się swojej przyjaciółce. - Oddamy je szybko i nikt nawet nie zauważy, zobaczysz. Chodź, kochanie. - Wyciągnęła do dziewczynki rękę. - Zabiorę cię do domu.
        - Z tego będą kłopoty - wymamrotała Daph do siebie. - Draco nie będzie zadowolony, gdy zobaczy w swoim domu mugolskiego dzieciaka.
        Brunetka nawet jej nie słuchała.
        - Idź - szepnęła Cerridwen małej do ucha. - U niej będzie ci dobrze. Nie martw się - uspokoiła ją. - Cały czas będę przy tobie.
        Dziecko ujęło wyciągniętą dłoń i wciąż zachłannie jedząc sporej wielkości bułeczkę, posłusznie poszło z dwiema całkiem obcymi kobietami - jedną miłą i pełną dobrych chęci, drugą zniesmaczoną faktem ciągnięcia za sobą brudnego, mugolskiego dziecka. Anielica podążała za nimi w swojej niewidzialnej postaci, uśmiechając się do siebie z tryumfem.
        Draconie Malfoy, nadchodzę.

1 komentarz:

  1. No Bea jak to jest że ja muszę zawsze trafić na coś Twojego?
    Chyba mam jakiś taki rengen w oczach że wiem kiedy coś napiszesz.
    Można śmiało powiedzieć że na kolejnym blogu znalazłaś we mnie czytelniczkę.
    ciekawi mnie jak zareaguje Draco gdy Dafn przyprowadzi dziewczynkę i co będzie gdy wyjdzie kim ona jest;)
    Aj powiadamiaj mnie jak znów coś stworzysz;p
    mam niezdrową obsesje na punkcie Twojego pisania.

    OdpowiedzUsuń

Layout by Raion