sobota, 13 października 2012

Opowiadanie dziewiąte; część 1

        Rok nie publikowałam nic na remember-me-please. Aż wstyd się przyznać. Ale postanowiłam wrócić i zaczęłam od zmian. Onet dawno przestał spełniać swoje funkcje, dlatego powracam na blogspocie - na nowym adresie, w nowej szacie graficznej i z nowymi pomysłami. Przez rok zebrało się kilka opowiadań, które mogą zasłużyć na miano nadających się do publikacji. Opowiadania na tym blogu nigdy nie były szczytem zdolności pisarskich, ale trzymają jakiś poziom i mam nadzieję, że to się nie zmieni.
       Opowiadanie stosunkowo młode, z przełomu kwietnia i maja 2012. W fandomie potterowskim, który trudno mi porzucić. Osoby, które je czytały - sztuk dwie - twierdzą, że nie jest to takie złe, więc jestem dobrej myśli. Osobiście bardzo je lubię, więc ani słowa krytyki!
       Dobra, żartowałam. Możecie krytykować.


Czarne skrzydła


1. Dotyk Anioła

       W wigilię Bożego Narodzenia świat był całkowicie niewidoczny spod grubej warstwy śniegu, który pokrył wszystko. Wiatr hulał między ściśle przylegającymi do siebie zabudowaniami Londynu, rzucając o ściany wielkimi garściami białych śniegowych płatków. Przez zamalowane przez mróz srebrzystymi kwiatami okno wyglądał białowłosy chłopak i obojętnie przyglądał się śnieżycy swoimi szarymi oczami. Bez zainteresowania przyglądał się ludziom zmagającym się z wiatrem i śniegiem; samochodom, które wolno prąc do przodu, z trudem utrzymywały właściwą stronę jezdni z powodu przednich szyb zalepionych mokrymi, białymi płatkami; bezpańskim psom, które skomląc i skowycząc, szukały schronienia przy ścianach domów i za niskimi murkami ogradzającymi posiadłości. Przez chwilę jego uwagę przyciągnęła wulgarnie wyglądająca kobieta, która ciągnęła za sobą małą dziewczynkę. Ciągnęła to było właściwe słowo. Dziecko płakało i starało się nadążyć za matką, brnąc w śniegu, który moczył jego ubranko. Mała miała na sobie cienki, zniszczony płaszcz, który zapewne wcale nie chronił jej od chłodu, a z pod niego wyglądały przetarte spodenki. Za duża czapka nieustannie opadała jej na oczy. Jej matka ubrana była w przeżarte przez mole futro oraz dziurawe, lecz modne kozaki. Chłopak od razu domyślił się, kim była kobieta i wbrew samemu sobie zaczął żałować w duchu dziewczynki. Po chwili skrzywił się jednak z niesmakiem i cofnął w głąb bogato urządzonego salonu, pełnego drogich mebli, gustownych obrazów i z ogniem wesoło płonącym w kominku. Wszystko w tym domu było piękne i bogate, ale też bardzo sztywne. Nawet ten białowłosy chłopiec, który trzymał się stanowczo zbyt prosto, a jego blada twarz była idealną maską obojętności. Ubrany był w wykrochmaloną, białą koszulę, ciemnoszary sweter i czarne spodnie na kant. Na jego palcu błyszczał srebrny sygnet z literą M i owiniętym wokół niej smokiem oraz wężem. Choć był sam w wigilię Bożego Narodzenia, nie wydawał się być z tego powodu zmartwiony. Na małym stoliku czekała na niego kawa i podwieczorek.
        W tej samej chwili, gdy chłopak odsunął się od okna, na murku przed jego dużym domem pojawiła się znikąd postać odziana w czerń. Była to młoda, około szesnastoletnia dziewczyna o bladej twarzy i ogromnych, czarnych oczach. Spod małego, lecz gustownego kapelusika wypływały na jej plecy długie, proste, czarne włosy, natomiast sięgający niemal do ziemi płaszcz zakrywał prawie w całości długą suknię w gotyckim stylu. Dziewczyna rozejrzała się bez zainteresowania po ulicy, lecz nie znalazła na niej nic godnego uwagi. Ulica była pusta i nieustannie zasypywana przez biały puch. Nowo przybyłej nie wydawało się to przeszkadzać. Zgarnęła swoją szczupłą dłonią w skórzanej rękawiczce śnieg z niskiego murka i bez wahania usiadła na nim. Założyła nogę na nogę i oparła łokieć na kolanie, a brodę na dłoni i wbiła spojrzenie w koniec ulicy. Spod gęstych falban jej długiej sukni wyjrzały wcale ładne, skórzane kozaki na szpilce. Dziewczyna wydawała się na kogoś czekać. Siedziała całkiem nieruchomo, wpatrzona w jeden punkt w oddali i wyglądała przy tym niczym posąg z marmuru odziany w czarne szaty. Jej mocno podkreślone czarną kredką oczy były szeroko otwarte i nie mrużyły się, choć wpadały w nie płatki śniegu wirujące w zamieci, a krwistoczerwone, wąskie wargi rozciągały się w leniwym, ale także lekko szalonym uśmiechu. Otulała ją niewielka mgiełka pary wydostająca się z jej ust, która stanowiła jedyną wyraźną oznakę tego, że czarnowłosa dziewczyna jednak była żywą istotą.
        Zapadł już zmierzch i wkrótce zapaliły się uliczne latarnie, gdy dziewczyna nagle drgnęła. Na końcu ulicy pojawiała się inna postać i wolno podążała w kierunku czarnowłosej osóbki. Był to wysoki mężczyzna o jasnych włosach, które tworzyły wokół jego głowy złocistą aureolę i wpadały mu do oczu i ust. Odziany był w sięgający mu do połowy ud czarny płaszcz, ciemne, idealnie wyprasowane spodnie. Szalik w niebiesko-czarną kratkę powiewał za nim. Rysy jego twarzy były zniekształcone z powodu szalejącej zawiei, ale gdy zbliżył się, widać było, że był równie młody, co czekająca na niego osoba. Ich twarze były tak samo piękne i blade, jakby wyciosane przez świetnego artystę z najprzedniejszego marmuru. Dziewczyna wyprostowała się lekko, a potem zeskoczyła z murka.
        - Długo kazałeś mi na siebie czekać, Alaricu - powiedziała dźwięcznym, miękkim głosem i podała mężczyźnie swoją dłoń w czarnej rękawiczce, a on ujął ją bardzo delikatnie i musnął wargami.
        - Wybacz mi, proszę - odparł nad jej dłonią, która wyglądała bardzo krucho w jego dużo większej, choć również odzianej w czarną skórę. - Zatrzymały mnie pewne sprawy.
        - Wybaczam.
        - Dlaczego chciałaś się ze mną widzieć? - zapytał spokojnie, gdy tym razem oboje usiedli na murku. - I to w tym miejscu? A co jeśli on nas zobaczy?
        Dziewczyna pokręciła głową, uśmiechając się smutno. Z jej ust zniknęło rozleniwienie i ta mała doza szaleństwa. Teraz wydawała się być bardzo samotna i nieszczęśliwa.
        - Nie zobaczy nas. Oglądanie zwykłego świata go nudzi i powoduje u niego niechęć. Przed chwilą zobaczył na tym chodniku młodą prostytutkę wleczącą przez tę śnieżycę swoją córkę i poczuł się zniesmaczony tym widokiem - rzuciła bez emocji, patrząc gdzieś w dal. - To zawsze było trudne dziecko - dodała cicho z westchnieniem, jakby zapomniała o obecności, złotowłosego Alarica. A potem otrząsnęła się z rozmyślań i znów spojrzała na towarzysza. - Nigdy nie umiałam z nim postępować.
        - Nie, byłaś doskonała. - Alaric potrząsnął głową. - Zawsze byłaś świetna w radzeniu sobie z beznadziejnymi przypadkami. Za dużo od siebie wymagasz.
        Westchnęła ponownie.
        - Wiem, że próbujesz mnie pocieszyć, ale to nie ma sensu - stwierdziła. - Mój odwieczny problem polega na tym, że moi podopieczni od wieków kończą jako seryjni mordercy lub umierają młodo. Sama nie wiem, jak to się dzieje. Nie można zaprzeczyć, że jestem beznadziejnym Aniołem Stróżem. - Skrzywiła się nieco na własne słowa. - Dziwię się, że jeszcze mnie nie wywalili.
        - Cerridwen, nie powinnaś nawet tak myśleć, a co dopiero mówić! - Alaric zaprzeczył z wyraźnym oburzeniem w głosie. - Wcale nie jesteś beznadziejna. Wszyscy doskonale wiedzą, że od wieków bierzesz na siebie najgorsze przypadki, których nikt inny nie chce się podjąć. Jak na przykład ten chłopak. - Niedbałym skinieniem głowy wskazał na dom za ich plecami. - Gdy tylko postanowiono przydzielić mu Anioła Stróża, wszyscy wiedzieli, że będą z nim jedynie same kłopoty. No bo które dziecko próbuje podpalić własną ciotkę? Albo wyrzuca przez okno kota? Przyznaj, że to od dziecka przykład doskonałego okrucieństwa.
        Dziewczyna uśmiechnęła się do niego niewyraźnie, ale wyglądało to raczej jak skrzywienie bólu.
        - Nie można zaprzeczyć - powiedziała. - Ale sądziłam, że może się zmieni.
        Oboje odwrócili się i spojrzeli na budynek za nimi. Trudno było nazwać go domem, gdyż była to raczej sporej wielkości willa o co najmniej piętnastu, jeśli nie więcej, sypialniach. Trawnik był cały zasypany śniegiem, jednak chodnik oraz podjazd do garażu został oczyszczony, choć śniegowa zamieć z wielką szybkością niszczyła czyjąś ciężką pracę. Tylko jedne okno na parterze było rozświetlone, a pozostała część była pusta, ciemna i martwa. Zza białej firanki z ulicy widać było tylko fragment beżowej tapety oraz stojącą zaraz przy oknie ogromną choinkę. Cerridwen włożyła obie dłonie do kieszeni płaszcza, a na jej twarzy malowało się wiele uczuć. Wyglądało na to, że miała ochotę wejść do tego domu lub chociaż zajrzeć do wnętrza przez okno. Jednak nie uczyniła żadnego ruchu. Alaric także stał bez ruchu niczym marmurowa rzeźba i wbijał wzrok w jedyne jasne okno.
        - Co mam zrobić, Alaricu? - szepnęła dziewczyna z bólem. - Sama już nie wiem, jak mam się do niego zbliżyć, żeby mnie nie odtrącił. On mnie nienawidzi.
        Złotowłosy westchnął ciężko i spojrzał na nią.
        - Właśnie dlatego odradza się Aniołom związków ze śmiertelnikami - rzekł z roztargnieniem. - Chociaż z pozoru nie jesteśmy zbyt emocjonalni, to jednak mamy bardzo delikatne dusze i łatwo jest nas zranić. Popełniłaś wielki błąd, moja droga, że się do niego tak przywiązałaś. Że co stulecie przywiązujesz się zbyt mocno do jakiegoś śmiertelnika - uściślił po chwili wahania. Patrzył na nią z troską i braterską miłością. - Nasze serca są silne, jednak one także są podatne na zranienia. On i tak kiedyś odejdzie, wiesz o tym.
        - Wiem - wyszeptała bardzo cicho. Jej oczy były szkliste od łez, ale wciąż nie odwracała oczu od tego jedynego okna. - Ale ja nadal pamiętam, dlaczego ludzie nie potrafią żyć bez miłości, Alaricu. Ty już nie pamiętasz?
        - Nie wiem. Czasem wydaje mi się, że jeszcze wiem, jak to jest, a potem… - Zamilkł na chwilę, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem. - Potem widzę, jak oni odchodzą. Każdy z nich kiedyś odejdzie na drugą stronę. My jesteśmy wieczni, Cerridwen, ale oni nie.
        - Wciąż o tym pamiętam, mimo to wciąż się na to łapię, jak jakiś żółtodziób. - Westchnęła. - Kilka stuleci, a ja niczego się nie nauczyłam. Powinni nam tego zabronić, to może bardziej bym się pilnowała - stwierdziła w końcu z sarkazmem.
        Alaric uśmiechnął się kpiąco.
        - Ale ty przecież zawsze byłaś mistrzynią łamania zasad - przypomniał jej złośliwie. - Czy nie dlatego walczysz z beznadziejnymi przypadkami?
        Spojrzała w niebo, na którym błyszczała pierwsza, jasna gwiazda. Śnieżyca ustała, a niebo stało się nagle czarne i przejrzyste.
        - Wszyscy są tak bardzo do mnie podobni. Te same błędy, te same problemy, te same powody i skutki. Mijają stulecia, a ludzie nic się nie zmieniają.
        - Tylko dlatego, że są ludźmi, siostro. Tylko ludźmi. Wielu z nich nigdy nie stanie się godnymi stać się kimś takim jak my. Mogą żyć tysiące lat, mogą być nieśmiertelni jak my, ale nadal będą się niszczyć i zabijać. Tak długo jak będą ludźmi, z tego świata nie zniknie cierpienie, głód, nędza, wojny, choroby. Bo oni są tylko nędznymi ludźmi. Dlaczego ty ich tak kochasz?
        - Bo, jak powiedziałeś, Alaricu, są tylko ludźmi - odparła bez wahania. - Są tylko ludźmi - powtórzyła ciszej, nadal patrząc w niebo. - Każde rodzące się dziecko ma szansę dorosnąć, znaleźć najważniejszą dla siebie osobę i dla niej żyć, mieć swoje dzieci, zestarzeć się, a potem umrzeć ze świadomością, że zrobiło wszystko, co trzeba i doświadczyło prawdziwego szczęścia. Mnie nie dano tego prawa. A może sama je sobie zabrałam? - dodała szeptem do siebie.
        Wspomniała własną młodość, tę swoją głupią, nierozważną młodość, której zawsze żałowała. Zmarnowała swoje życie na przyjemności, które nie dały jej szczęścia, na zabawy, które przyniosły tylko rozczarowanie, na uśmiechanie się do mężczyzn, kiedy niezdolna była pokochać żadnego z nich. A gdy zrozumiała swój błąd i postanowiła się zmienić, było już po wszystkim. Szesnaście lat to za mało. Za mało żeby żyć.
        - Nie zazdrość śmiertelnikom, Cerridwen. Nie warto. - Złotowłosy pokręcił głową. - Oni nie zrozumieją, jakie mają szczęście.
        - Niestety, tacy już są. Ale to nie jest powód, dla którego cię wzywałam.
        - Tak też myślałem.
        Dziewczyna posłała ostatnie, długie spojrzenie temu szczególnemu domowi, a potem odwróciła się do niego plecami i po raz kolejny usiadła na murku. Alaric przysiadł się do niej po chwili wahania.
        - Słyszałam, że jeden z twoich podopiecznych osiągnął niedawno wiek, w którym przestałeś już być mu potrzebnym - rzuciła lekkim tonem.
        - Tak, to prawda. Chcesz mi przekazać jakiegoś swojego podopiecznego, tak? - Mężczyzna nie wydawał się zdziwiony wnioskiem, do jakiego doszedł.
Uśmiechnęła się do niego.
        - Ty zawsze wiesz, co chodzi mi po głowie, mój o wiele mądrzejszy, starszy bracie - powiedziała żartobliwie, szturchając go lekko w ramię. - Nazywa się Adam Burton. To trzyletni chłopiec, mały czarodziej z niemagicznej rodziny - wyjaśniła od razu, rozcierając skostniałe dłonie. Anioły może były wyższymi istotami, ale też czuły zimno. - Nie będziesz miał z nim najmniejszego problemu, obiecuję ci to. To uroczy, mały chłopiec, który od razu cię zaakceptuje.
        - Dobrze, zajmę się nim. - Kiwnął głową. - Ale powiedz mi, moja droga, dlaczego chcesz go oddać? Masz jakieś inne dziecko na oku?
        - Wybacz, Alaricu, ale dziwnie to zabrzmiało. - Zachichotała cicho. - Masz rację, chcę zająć się innym dzieckiem. To będzie dość trudne zadanie, choć mała ma tylko cztery lata i jest bardzo grzeczna i ułożona. Jednak obawiam się, że nie pójdzie tak łatwo, jak wygląda - dodała z westchnieniem.
        - Cerridwen. - Mężczyzna pokręcił głową z dezaprobatą. - Mówiłem ci, że bierzesz na siebie za dużo zbyt ciężkich zadań.
        - Ale czy życie nie polega na tym, żeby zmagać się z nim? - Dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze szerzej, a w jej oku pojawił się niebezpieczny błysk. - Nie mam zamiaru iść po linii najmniejszego oporu, Alaricu.
        - Właśnie widzę - mruknął. - Dobrze więc, zajmę się chłopcem. A teraz wybacz, moja droga siostro, ale niestety wzywają mnie moje obowiązki Anioła Stróża. - Wstał i otrzepał spodnie z śniegu. - Gdybyś jednak jeszcze kiedyś mnie potrzebowała…
        - To wiem, gdzie cię szukać - dokończyła za niego. - Dziękuję ci, Alaricu - szepnęła. - Wiesz, jaka jestem sentymentalna i wciąż potrzebuję czasem rozmowy z kimś, kto mnie zrozumie.
        - Wiem. - Uśmiechnął się ciepło i musnął ustami jej dłoń. - Wiem, siostro. Ja też kiedyś żyłem. Ja też przecież kiedyś kochałem.
        Z trudem odwzajemniła uśmiech, a on puścił je dłoń i skłoniwszy się nieco, poszedł w kierunku, z którego przyszedł, żeby w połowie drogi rozpłynąć się w powietrzu. Cerridwen powiodła spojrzeniem po pustej ulicy.
        We wszystkich domach w okolicy dzieci z radosnymi okrzykami odbiegały właśnie od okien, informując dorosłych o pojawieniu się pierwszej gwiazdki. Ludzie zaczęli zasiadać do wigilijnej wieczerzy, dzielić się opłatkiem. Wszyscy byli radośni, szczęśliwi, śmiali się i rozmawiali. Tylko w tym jednym jedynym domu było cicho i pusto. Dziewczyna spojrzała na okno, a potem okrążyła murek i przeszła przez wąską furtkę. Weszła na schody i zatrzymała się przez drzwiami z ciemnego drewna. Pozłacana kołatka była w kształcie smoka gryzącego swój ogon. Co za ironia, pomyślała Cerridwen. Symbol wieczności u tak kruchych istot tracił swoje znaczenie. Dla nich wiecznością było przeżyć sto lat. Dziewczyna odwróciła się i po raz ostatni spojrzała na ulicę, a potem przeniknęła drzwi, jakby ich tam wcale nie było.

        Draco Malfoy nie uważał siebie za człowieka nieszczęśliwego. Był może raczej miernie zadowolony ze swojego życia, ale to wcale nie oznaczało, że był nieszczęśliwy. Nie widział też nic nadzwyczajnego ani smutnego w tym, że spędzał to Boże Narodzenie sam w pustym domu. Choć miał tylko dziewiętnaście lat, to jednak doświadczył w swoim w swoim życiu wystarczająco wiele smutku i cierpienia, żeby przejmować się takimi błahostkami. Poza tym, nigdy nie lubił tych nudnych tradycji. W spokoju zjadł dość wczesną kolację, którą niekoniecznie można było nazwać wigilijną, a potem zasiadł w swoim ulubionym fotelu przed kominkiem w salonie z mugolską książką i kieliszkiem czerwonego wina. Sącząc wolno trunek, nie robił żadnego rachunku sumienia, nie rozpaczał nad swoim przegranym życiem, nie narzekał na złośliwy los ani nic z tych rzeczy. Po prostu wpatrzył się w buchający ogień z otwartą książką na kolanach. Jednak jego myśli mimowolnie pobiegły w dziwnym kierunku, którego on wolałby nie obierać. To zwykle kończyło się źle. Wbrew samemu sobie złapał melancholijny nastrój, którego szczerze nienawidził. Zastanowił się, co w tej chwili robił jego najlepszy przyjaciel, jego podwładni, znajomi, nawet wrogowie. Co w ten wigilijny wieczór robił jego Pan? Niee, akurat tego nie chciał wiedzieć.
        Draco doskonale zdawał sobie sprawę, że był największym przegranym tej jeszcze nieskończonej wojny. Choć nikt nie mógł nawet spekulować o jej wyniku, on już dobrze wiedział, że niezależnie od niego i tak będzie na straconej pozycji. Ktoś u góry po prostu go nie lubił. Kłamstwo miało krótkie nogi i prędzej czy później Voldemort musiał się dowiedzieć o jego zdradzie i sabotażu, któremu przewodził młody Malfoy. Chłopak wątpił, czy drugi front, front wspaniałego i bohaterskiego Harry’ego Pottera oraz podlegającego mu Zakonu Feniksa, będzie przychylny i obroni przed gniewem zdradzonego Pana największego podwójnego agenta wszechczasów. Nie, nie podwójnego agenta. Po prostu zdrajcę. Draco lubił nazywać rzeczy po imieniu, nie widząc niczego potrzebnego w pięknych nazwach zastępczych. Okłamywanie się nigdy nie miało sensu, gdyż prawda i tak zawsze wychodziła na wierzch. Młody Malfoy od dziecka był doskonałym kłamcą, jednak wobec samego siebie wiecznie był szczery. To oszczędzało mu próżnych nadziei, a w efekcie większego cierpienia. Życie i tak było go pełne.
        Chłopak położył otwartą książkę na oparciu fotela grzbietem do góry i wstał, żeby dolać sobie wina. Kątem oka zobaczył za oknem dwie postaci rozmawiające przed jego domem, ale nie zwrócił na nie większej uwagi. Pewnie byli to znajomi, którzy spotkali się przypadkiem, śpiesząc do domów na wigilijną wieczerzę i postanowili złożyć sobie świąteczne życzenia w tak dziwnym miejscu, w biegu, niedokładnie. Cały ten beznadziejny świat istniał w ciągłym biegu, nieustannie spóźniony i niedokładny. Ale jeśli ludzie chcieli tak żyć, nie zamierzał im w tym przeszkadzać. Każdy miał wybór, co zamierzał zrobić ze swoim życiem. Draco zamierzał być sam. Całkiem sam.
        Nie, naprawdę nie przeszkadzało mu, że spędzi samotnie te święta. To były tylko bezsensowne tradycje, w które i tak nie wierzył. W ich dworze w Wiltshire za podtrzymywanie ich odpowiedzialna była matka, która z przejęciem dopełniała swoich obowiązków. Ale Narcyza Malfoy zmarła tego lata i nagle wszystko się skończyło. A zwłaszcza jej życie. O jej śmierć Draco obwiniał ojca, który ciągle był zajęty służbą u Voldemorta i swoimi kochankami. Chłopak nie zdziwiłby się, gdyby to stary i zapatrzony w siebie Lucjusz lub któraś z jego faworytek byli odpowiedzialni za przedwczesną śmierć Narcyzy. Nigdy nie kochał swojej żony, był dla niej katem, tyranem. Draco nie mógł sobie wybaczyć, że tak jak ojciec nie miał dla niej czasu i że dopuścił do jej śmierci. Że nie miał odwagi przeciwstawić się ojcu, a gdy w końcu jej nabrał, całkiem zapomniał, do czego ona mu była. Jako dziecko bał się ciężkiej ojcowskiej ręki, a gdy dorósł, zajął się ratowaniem świata, zapominając o kobiecie, która zawsze przy nim była, wierzyła w niego, kochała go. Ona jedna zawsze go kochała.
        Miłość. Draco nie wierzył w miłość. Kochać to niszczyć. Kochać to czynić drugą osobę słabą i samemu też stawać się słabym. Słabym i bezużytecznym. On nie był słaby i nie chciał takim się stać. Miłość była głupia, ślepa, nierozważna, nierozsądna, nielogiczna - jak bardzo nielogiczna! - pozbawiona sensu. On nie wierzył w nic, co było pozbawione sensu i logiki, bo nie pozwalało mu kierować swoim życiem i własnymi wyborami. Nie wierzył w nic, co powodowało jedynie ból i cierpienie, co zadawało człowiekowi rany, których nawet czas nie mógł zaleczyć. Kim trzeba być, żeby skazywać się dobrowolnie na coś takiego? Na coś, nad czym nie ma się władzy, co kieruje same sobą bez steru, co powoduje ból i głębokie rany, które zasklepią się wprawdzie, ale zawsze pozostaną po nich paskudne blizny? Kim trzeba być, żeby pozwolić, aby ktoś inny, ktoś całkiem obcy, stał się dla ciebie ważniejszym niż ty sam dla siebie? Żeby nagle stał się dla ciebie jedynym sensem, jedyną nadzieją, słońcem, powietrzem, jedzeniem. Abyś mógł w nim oddychać, śmiać się i płakać, cieszyć się, tańczyć, żyć. Abyś mógł w nim żyć. W nim, z nim, obok niego, dla niego, dzięki niemu. Tylko w świecie, w którym był on. Dlatego właśnie nie wierzył w miłość. Nie wierzył w rzeczy, które zamieniały ludzi w wariatów, szaleńców, a potem w konsekwencji w żywe trupy. Nie wierzył w rzeczy pozbawione logiki, powodujące nieodwracalne zmiany w ludzkich umysłach tylko dla własnego widzimisię, nie pozwalające, aby człowiek kierował własnym życiem. Draco tylko nad swoim życiem mógł w pełni panować, decydować, co jest dla niego najlepsze, którą drogę pragnie wybrać, jaki cel, co osiągnąć, do czego dążyć, a co lepiej sobie odpuścić. Kogo darzyć szacunkiem, a kogo pogardą. Miłość zacierała granice wartości, powodowała, że wróg stawał się przyjacielem, a przyjaciel wrogiem, a to co u góry, było na dole. Dlatego Draco miał zamiar nigdy się nie zakochać. Wystarczyło mu, że raz zapomniał o tym, co najważniejsze, że raz się poślizgnął, spojrzał w bok, zamiast patrzeć wprost przed siebie. Tylko raz. O jeden raz za dużo.
        Sowa zastukała w okno w chwili, gdy stwierdził, że trzy lampki wina to wystarczająca ilość na jeden wieczór. Świat nabrał ostrzejszych kolorów i zaczął razić w go oczy, a gdy wstał, zakręciło mu się w głowie. Moje gratulacje, Malfoy. Upiłeś się w samotności w wigilię, pomyślał z gorzką ironią, która zapiekła go w gardle niczym kwas. Na sztywnych nogach podszedł do okna i wpuścił do środka szarego puchacza, w którym rozpoznał Asha należącego do Blaise’a. Odczepił od jego nóżki list, a on natychmiast wyleciał na zewnątrz. Draconowi nie robiło to różnicy. Zamknął okno i wrócił na fotel. Złamał czerwony lak z herbem Zabinich - łabędziem w ogromnej koronie.

Stary,
        Jeśli upijasz się teraz do lustra, co zapewne robisz, to wiedz, że jesteś żałosny. A jeśli już się upiłeś, to jesteś jeszcze bardziej żałosny niż myślałem do tej pory. Piszę, żeby Cię o tym poinformować, jeżeli jakimś cudem jeszcze o tym nie wiesz. Sądzę jednak, że wiesz doskonale.
        Zostałeś zaproszony przez moją szanowną rodzicielkę i jej nowego męża na jutrzejszy obiad i liczę, że się zjawisz. Nie, liczę to chyba nieodpowiednie słowo. Ja żądam, żebyś pojawił się jutro w naszym domu. W dobrym stanie albo w jakimś stopniu przypominającym dobry. Rozumiem to jako bycie trzeźwym i na malfoyowski sposób miłym dla ludzi. Moja matka nie przyjmuje odmowy, ja zresztą też. Nie mam zamiaru mieć Cię na sumieniu, bo wiem, że całe święta spędzisz przed kominkiem z whiskey lub winem. Znam Cię lepiej niż ktokolwiek inny albo nawet Ty sam. Pamiętaj o tym, gdy będziesz sobie nalewał kolejną lampkę wina po przeczytaniu tego listu. Masz czas do jutra, do pierwszej po południu, żeby wytrzeźwieć i stawić się w Zabini House. Jeśli Cię jutro tu nie zobaczę, ciężki Twój los.
        Masz pozdrowienia od mojej matki i jej męża.
Blaise

        Draco miał pewne trudności ze skupieniem się i przeczytanie tego bardzo konkretnego listu od przyjaciela sprawiło mu pewną trudność. Gdy już mu się to udało, uśmiechnął się ironicznie pod nosem i bezceremonialnie rzucił pergamin na stolik do kawy. Nie można było zaprzeczyć, że Blaise znał go doskonale. Żeby zrobić mu na złość, nie nalał sobie wina do kieliszka, tylko znów wstał z fotela z zamiarem położenia się spać. Było już po północy, a jeśli on miał jutro wyglądać dobrze, jak to określił Zabini, to lepiej było zacząć przygotowania do tego już od tego momentu. Powlekł się schodami na piętro i zrzucił z siebie ubrania, które bezładnie pokryły dywan, a potem padł na łóżko i natychmiast zasnął.

        Zalegający w kącie cień zgęstniał i zafalował, a potem zmaterializowała się z niego odziana w czerń postać. Cerridwen nie miała na sobie ani płaszcza, ani kapelusika, a jej długie włosy swobodnie opadały jej na plecy, ramiona i twarz. Długa suknia nadawała jej poważnego i nieco mrocznego wyglądu. Dziewczyna przechyliła lekko głowę na bok i przez chwilę przyglądała się śpiącemu głęboko białowłosemu. W końcu podeszła do łóżka i przykryła Dracona białą kołdrą, a potem odgarnęła mu włosy z twarzy. W jej oczach malowała się troska i niepokój, gdyż cały wieczór obserwowała chłopaka pod niewidzialną postacią. Westchnęła ciężko i pochyliła się nad nim.
        - Śpij słodko, mój drogi - szepnęła mu do ucha. - Śpij słodko, póki jeszcze możesz. Ja cały czas będę nad tobą czuwać.
        Drzwi skrzypnęły cicho i mały, brzydki skrzat domowy zajrzał do sypialni przez cienką szparę. Zobaczył, że jego pan śpi i bezszelestnie wszedł do pokoju. Zaczął składać porozrzucane po podłodze ubrania.
        Cerridwen rozpłynęła się w mroku, z którego się wyłoniła.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Raion