niedziela, 8 sierpnia 2010

Opowiadanie trzecie

        Jedno z moich ulubionych opowiadań. Słodkie do bólu, a na dodatek przerysowane, przegadane i miejscami mocno dziecinne, ale mimo to je lubię. Początkowo zakończenie miało być inne, szczęśliwe, ale doszłam do wniosku, że historia o szczęśliwym zakończeniu, historia miłosna o szczęśliwym zakończeniu, nie ma w sobie prawdy. Dla mnie, jest farsą. Głupotą. Ta opowieść jest tym, co naprawdę jest według mnie prawdziwe. 


Wybacz mi, Gabrielu


I to zwątpienie, co szepcze do ucha:
Że jednym tylko lekarstwem na męki
Jest dobrowolne samobójstwo ducha.

Adam Asnyk

lipiec 2005
         Pamiętam to ciepłe lato, gdy noc pachniała macierzanką, a dzień suszonym sianem. Ten wieczór, gdy słońce zachodziło za las za moimi plecami. Wieczór, gdy rozmyślałam nad sobą, siedząc nad brzegiem jeziora. Długo to trwało, nim wstałam z rozgrzanego piasku i poszłam na pomost. Praktycznie była to wąska kładka ze spróchniałego drewna i z zardzewiałą barierką, która wbijała się w wody jeziora. Na jej końcu dno było wystarczająco głębokie, by zakryć mnie i to z zapasem.
        Doskonale o tym pamiętałam, przerzucając nogi przez barierkę. Pode mną głębina i ja niemiejąca pływać. Lecz moje życie i tak było bez sensu. Bez nadziei i wiary. Każdy dzień podobny do poprzedniego i następnego. A ja taka przeciętna i mdła. Każdego dnia, budząc się ze sny, zastanawiałam się, czy jest na to jakiś sposób. Szybko i bezboleśnie? Niee, to nie dla mnie.
        Wpatrzona w czerwone, zachodzące słońce, stałam nad dylematem moralnym, wisząc dwa metry nad powierzchnią wody i prawie pięć od dna. Skoczyć?… Samobójstwo było sprzeczne z moją religią, którą wyznawałam przez całe życie i którą nadal czułam w sercu. Wiedziałam o tym. Byłam tego jak najbardziej świadoma, jako głęboko wierząca katoliczka. Jednak w obliczu zaistniałej sytuacji…
        Byłam głęboko wierzącą katoliczką, bo tak wychowała mnie babcia. Kochana babunia odeszła. Zmarła na zawał pół roku temu. I nagle okazało się, że to ona jednoczyła całą rodzinę. To ona spajała zawistne, chciwe ciotki i łagodziła spory wiecznie kłócących się rodziców. Ale umarła… Nagle. Tak po prostu. Zostawiając mnie samą z tym wszystkim. Ciotki zaczęły domagać się spadku, a rodzice nie mogli już na siebie patrzeć. Bo babcia odeszła.
        A ja, Anastazja Dąbrowska, wisiałam dwa metry nad mętną wodą jeziora i poważnie zastanawiałam się, czy się w tej wodzie nie utopić.
        Poprzedniego dnia skończyłam siedemnaście lat. Rodzice zapomnieli o tym w natłoku spraw rozwodowych i podziału majątku. Tylko Adam, mój jedyny, kochany braciszek, złożył mi życzenia, dzwoniąc w samo południe z Anglii i śpiewając z Dominiką Sto lat do słuchawki. I tak miałam już siedemnaście lat, umierającego kota, brata za granicą i rozwodzących się rodziców. Przeżyłam, ile mogłam, a widoki na dalszą przyszłość w takim stylu nie napawały mnie optymizmem. Bo niby czemu?
        Za dwa lata matura, potem myślałam o medycynie. Psychiatria albo chirurgia. Wyprowadzę się z domu, żeby uciec od rodziców. Żeby nie przeżywać ich koszmaru, nigdy nie wezmę ślubu. Nie będę miała dzieci, żeby nie przechodziły mojego koszmaru. Zostanę pracoholiczką, żeby zapomnieć, że nie mam dzieci ani męża. Łańcuch przyczynowo skutkowy. Umrę w samotności, bez kogoś, kto poda mi szklankę wody na łożu śmierci. W ostateczności skończę w domu starców albo w hospicjum, bo mój organizm nie wytrzyma ciężkiej harówki. Czarująca perspektywa.
        Westchnęłam, zamachnęłam kilka razy nogami, odwróciłam się, żeby spojrzeć raz ostatni na zachodzące słońce, a potem odepchnęłam się obiema rękoma od barierki.
        Moje uszy wyłapały dźwięk czyjegoś głosu, na chwilę przed zderzeniem z taflą jeziora. Ktoś krzyczał, ale nie rozumiałam słów. Uderzyłam w powierzchnię wody i szybko znalazłam się pod nią. Nieprzyjemny płyn wypełnił moje usta, nos, a potem płuca. Czułam, po prostu czułam, jak zaczyna mi je rozrywać. Niesamowity ból. Nagle zapragnęłam jednak przeżyć i zaczęłam się wierzgać, ale byłam wystarczająco głęboko. Poza tym, nie bardzo umiałam pływać. W ostatniej chwili świadomości pomyślałam, że mogłam jednak nałykać się tabletek. Ja bym nie cierpiała, a i sprzątania nie byłoby.
        Potem, jak w nudnych książkach, nastąpiła ciemność.

        - No dalej. Oddychaj. Oddychaj, mała.
        Zamiast tego wyplułam wodę z ust. Była strasznie niesmaczna. Z powrotem padłam na piasek. Niski, chropowaty, niezbicie męski głos powoli wyrywał mnie z otępienia. Widziałam ciemność. Niee, miałam zamknięte oczy. Bolało mnie gardło. I płuca. Łapałam szybkie, płytkie oddechy, a każdy z nich wbijał igły w moje gardło. Zdałam sobie sprawę, że leżę na chłodnym już piasku plaży. Dopiero po chwili odważyłam się otworzyć oczy.
        Początkowo obraz był zamazany. Dość długi brak tlenu i wszechobecna ciemność zrobiły swoje. Słońce musiało już zajść. Ciekawe jak długo byłam pod wodą? W końcu powoli wszystko zaczęło się wyostrzać i zobaczyłam pochylającego się nade mną ciemnowłosego chłopaka. Całkiem przystojnego chłopaka, co mogłam zauważyć nawet w ciemnościach. Całe szczęście, nie widać było, że się mimowolnie zarumieniłam.
        - W porządku? - zapytał tym głosem, który słyszałam od odzyskania przytomności.
        - Chyba - wychrypiałam.
        Nagle zmarszczyłam gniewnie brwi, uderzona jedną, irytującą myślą. Niestety, zauważył to i natychmiast zadał pytanie:
        - Coś się stało? Coś nie tak? Mam iść po pomoc?
        - Nie! - prawie krzyknęłam, mimo drażniącego pieczenia w gardle. - Pierwszy raz w życiu próbowałam się utopić i oczywiście, bo jakby było inaczej, ktoś musiał mi przeszkodzić!
        Zaśmiał się cicho, choć żadnemu z nas nie było do śmiechu. Ja byłam lekko wściekła, on maksymalnie zmartwiony. Pomógł mi wstać z plaży. Oboje byliśmy przemoczeni i na pewno zmęczeni. Przemknęło mi przez myśl, że chyba powinnam podziękować mu, ale czy samobójcy dziękują za udaremnienie próby odebrania sobie życia?
        - Gdzie mieszkasz? Odprowadzę cię - zaproponował.
        Zmieszałam się.
        - Nie trzeba - odparłam natychmiast, obawiając się, żeby z miejsca nie wpadł w trwające całą dobę rozwodowe piekło. - To niedaleko. Tutaj, zaraz za jeziorem. Poradzę sobie.
        Nalegał jednak, więc musiałam się zgodzić. Był uparty, a ja zwykle wszystkim ustępowałam. Zresztą było mi wszystko jedno. Jak ktoś się dowie, to natychmiast zamkną mnie na wieki w pokoju bez klamek na oddziale zamkniętym. Tak jak Adama Rąbek, który chciał się powiesić w stodole przeszło rok temu. Jakoś udało im się go odciąć i zaraz wsadzili go do psychiatryka. Adam był trzy lata starszy ode mnie i dobrze go znałam. Taki sympatyczny chłopak, z którym można było o wszystkim pogadać. Podobno ojciec znęcał się nad nim i stąd to wszystko. Ja miałam rozwodzących się rodziców. Jedno i to samo.
        - Możesz iść? - zapytał wybawiciel, przerywając moje wewnętrzne dywagacje.
        Kiwnęłam głową, choć nogi miałam ciężkie jak z ołowiu. Było mi zimno. Zawiewał chłodny wiaterek, a ja miałam na sobie top na ramiączka i szorty. Dobrze chociaż, że nie zgubiłam sandałów w odmętach jeziora.
        - Nie wiem jeszcze jak masz na imię - powiedział nagle chłopak, gdy przemierzyliśmy już połowę drogi w całkowitym milczeniu. Cały czas trzymał mnie za łokieć.
        - Nastka - odpowiedziałam bez wahania.
        - Nastka?
        - Anastazja - wyjaśniłam, podając całe, znienawidzone przeze mnie imię. Cóż zrobisz, że matka mi takie nadała?
        Powtórzył je w zamyśleniu.
        - Rzadko teraz spotyka się takie imiona – rzucił.
        Wzruszyłam ramionami. Znawca się znalazł.
        Dochodziliśmy już do mojego domu. Z chęcią pożegnałabym się w tym oto miejscu, ale on uparcie trzymał mnie za łokieć. W otwartych oknach paliły się światła. Panowała cisza. Zbyt głucha i pusta. Cisza przed burzą. Na raz rozległ się dźwięk tłuczonego szkła, trzask drzwi i krzyk mamy, że pokój Nastki nie powinien wchodzić w skład podziału majątkowego. Ojciec odparł, że to zależy, z którym z nich zamieszkam. Mama nie mogła uwierzyć, że ojciec jest takim gnidą. Swoją drogą, ja też. Nie przypuszczałam, nie śniło mi się w najgorszych koszmarach, że ojciec zapragnie dzielić moje rzeczy. On, który uwielbiał kupować mi książki i pluszowe misie. Czy ja zamieszkam z mamą, będę musiała zwrócić mu całe kieszonkowe, które mi dał? Miałam ochotę się rozpłakać.
        To był właśnie jeden z powodów, dla których chciałam się utopić. Oszczędziłabym sobie tego. Rodzice nawet nie zauważyli, że już późno, a mnie nie ma. Cholera, gdyby mi się udało, miałabym wreszcie święty spokój. I co z tego, że samobójcy lądują w piekle. Tutaj jest jego przedsionek, więc jestem zaprawiona.
        A wszystko przez tego cholernego chłopaka.
        Nagle przypomniało mi się o moim wybawicielu, który z zakłopotaną miną stał obok. Cóż, przynajmniej dowiedział się o przyczynach, których skutków był świadkiem przed kilkunastoma minutami.
        - Hm… Sądzę, że powinieneś już iść… - Zdałam sobie sprawę, że nie znam jego imienia.
        - Gabriel - przedstawił się. - Przyjechałem do cioci na wakacje. Mieszka tu niedaleko.
        - Mhm. Sądzę, że powinieneś już iść, Gabrielu - powtórzyłam.
        Kiwnął głową, niechętnie puszczając mój łokieć. Odchodził raczej niespiesznie, kilkukrotnie odwracając się, by na mnie spojrzeć. Stałam uparcie na widoku z miną niewiniątka. Gdy zniknął z zasięgu mojego wzroku, odważyłam się wrócić do domu. Wślizgnęłam się cicho, chyłkiem pokonałam korytarz i zamknęłam się, w jeszcze nie tkniętej rozwodowymi mackami, mojej sypialni. Westchnęłam ciężko.
        Następnym razem nałykam się tabletek, postanowiłam. Jeśli dożyję następnego razu. Jeśli wcześniej nie wykończą mnie rodzice. Jeśli znów nie przerwie mi ten cholerny chłopak. Gabriel.
        Gabriel…

        Znajdowałam się w stanie między jawą a snem, w zawieszeniu, gdy usłyszałam skrzypnięcie drzwi. Nerwowy głos mamy od razu sprowadził mnie na ziemię.
        - Nastka, jakiś chłopiec do ciebie.
        Chłopiec? Do mnie? Jaki chłopiec do mnie, do jasnej…? Gabriel. Świadomość sytuacji zmusiła mnie do szybkiego zareagowania. Zerwałam się z posłania. Co on tu…? Nie, żeby coś, ale niezapowiedziane wizyty to nie to, co wielbiłam ponad życie. Prawdopodobnie nienawidziłam ich jeszcze bardziej od mojego nędznego istnienia.
        Ubrałam się w tempie ekspresowym, w to, co akurat leżało na wierzchu. Wciągnęłam na siebie trochę pogniecione beżowe rybaczki i T-shirt w bliżej nieokreślonym kolorze między zielonym a niebieskim. W jednej baletce na stopie, a z drugą w dłoni, zbiegłam do kuchni. Nieogarnięta (można też powiedzieć, że nierozgarnięta, co zdarzało się częściej), nieuczesana i nieco zdyszana, stanęłam w progu pomieszczenia.
        Gabriel siedział za kuchennym stołem zawalonym rachunkami z wyrazem uprzejmego zainteresowania wymalowanym na twarzy. Zapewne nie zdążył mu jeszcze zejść po konfrontacji z moją mamą. Teraz mogłam przyjrzeć mu się trochę lepiej. Czarne włosy ułożone w artystyczny nieład (nie mylić ze stogiem siana, który akurat miałam na głowie), bardzo ciemne oczy i oliwkowa cera. Przystojniaczek, przemknęło mi przez myśl.
        Dwie opcje: zarumienić się jak cnotliwa dziewica i ubolewać nad swoim niechlujnym wyglądem albo rzucić się do podziękowań. Zamiast tego założyłam buta na stopę i rozgarnąwszy włosy, by nie zasłaniały mi widoczności, wypaliłam bez zastanowienia:
        - Przyszedłeś sprawdzić, czy nie powzięłam próby utopienia się w wannie? Jeszcze żyję, jak widać.
        Za chwilę zrobiło mi się głupio, że nie ugryzłam się w język, ale chłopak tylko się uśmiechnął. Wcale nie wyglądał na zakłopotanego całą sytuacją, a tym bardziej moją uwagą. Swoją drogą, jego uśmiech też nie bardzo był na miejscu, tym bardziej, że rozmawialiśmy o mojej niedoszłej próbie samobójczej. Fakt, ja o niej mówiłam.
        - Niee - odparł w końcu. - Wpadłem zobaczyć, jak się czujesz.
        - Bywało gorzej.
        Przeczesałam włosy palcami. Irytowało mnie, że śledził każdy mój ruch. Podeszłam do czajnika elektrycznego, nalałam do niego wody i postawiłam, żeby się zagotowała. Sucho zapytałam Gabriela, czy nie ma ochoty na coś do picia, choć sam mój ton dawał do zrozumienia, że nie powinien jej mieć. Niezrażony, bardzo uprzejmie podziękował i zapytał jak długo rozwodzą się moi rodzice. Zignorowałam w głowie sygnał alarmowy, mówiący mi o jego wścibstwie.
        - Praktycznie czy teoretycznie? - mruknęłam.
        - A jest jakaś różnica? - zdziwił się.
        Prychnęłam. Trudno zrozumieć coś takiego, gdy ma się spokojną rodzinę i dwójkę kochających się rodziców, a nie nienawidzących się, tak jak moi.
        - Wyobraź sobie, że jest. Moi rodzice rozwodzą się od trzech lat, ale w praktyce to pół roku - powiedziałam obojętnie.
        Mruknął coś, czego nie dosłyszałam, a potem nagle zapytał mnie, dlaczego skoczyłam. Tak po prostu, bezpośrednio. W końcu odwróciłam się od czajnika i opierając się o blat kredensu, wpatrzyłam w niego z ciekawością. Jeszcze mu było mało? Mało dowodów? Przyczyn? Przecież wszystko mówiło samo przez się.         Czy on był takim kompletnym ignorantem?
        - Czy ja jestem dziwna czy ty? - zapytałam. - Nie rozumiem cię.
        - Ja ciebie też - odrzekł. - Wielu rodziców się rozwodzi, nie tylko twoi. I nie każdy się przez to wiesza. Albo topi.
        - Pomieszkaj tu tydzień, to zmienisz zdanie - sarknęłam.
        Czajnik pyknął, więc mogłam przenieść na niego całą uwagę. Walnęłam kubkiem o blat, nasypałam sobie kawy i zalałam wodą. Braciszek zwykł mówić na to siekiera, a nie kawa.
        - Słuchaj - Gabriel powziął kolejną próbę. - Ja nie mówię, że wszystkie rozwody są identyczne. Nie mówię też, że to coś normalnego i do zniesienia, nie w każdym wypadku w każdym razie, ale…
        - Twoi rodzice się rozwiedli? - przerwałam mu obcesowo, odwracając się gwałtownie.
        - Niee…
        - Brat wyjechał za granicę?
        - Mam młodszą siostrę.
        - Umarła babcia, która praktycznie cię wychowała? - ciągnęłam.
        - No nie.
        - Ciotki walczą o spadek z twoją mamą, co potęguje napięcie w domu i totalnie wkurza ojca?
        - Też nie - odparł z wahaniem.
        - To się zamknij - zakończyłam ostro.
        Wyglądało, jakby miał jednak ochotę coś odpowiedzieć, ale na szczęście zrezygnował z tego. Inaczej chyba bym go rozszarpała. Wzięłam głęboki oddech. Gadałam tak szybko, że właśnie zabrakło mi tlenu. Normalnie się wkurzyłam.
        Gdyby zobaczył mnie ktoś ze szkoły, zapewne mocno by się zdziwił. Nastka Dąbrowska była tylko nieszkodliwym kujonem. Mój image to blada skóra, mysie włosy, szare oczka i kilka pryszczy na twarzy. Moje życie to książki, świat zbudowany z papieru, atramentu i liter. Więc czemu, do jasnej cholery, on tu jeszcze siedzi?!
        Byłam podenerwowana. Okazało się, że jest jeszcze inny świat. Ten prawdziwy. I co gorsza on mnie nie chce. Ja też go nie chciałam. Czemu miałabym go pragnąć? Co w nim było dobrego? Rozwód rodziców? Śmierć babuni? Bycie pośmiewiskiem wszystkich naokoło? Ale to nikogo nie obchodziło. A już na pewno nie świat. On tylko był, a ja niestety w nim.
        - Wszystko się sypie - szepnęłam, zasłaniając dłońmi twarz.
        Zjechałam w dół po szafce i usiadłam na podłodze. Z oczu trysnęły mi łzy. Super, poryczałam się. Jak zwykle. To był odruch bezwarunkowy. Po chwili poczułam dłoń gładzącą mnie po włosach i po ramieniu. Pozwoliłam Gabrielowi, żeby się nade mną litował. Wszyscy się litowali. Jestem beznadziejna, pomyślałam.
        - Spokojnie - szepnął mi uspokajająco do ucha. - Nie pozwolę, żeby ktoś jeszcze cię skrzywdził.
        - Dlaczego? - wychlipałam.
        - Jeszcze tego nie wiem - odpowiedział cicho.
        W powietrzu roznosił się intensywny zapach czarnej kawy.

grudzień 2014
         - Cholera, nie mogę się zdecydować - jęknęła Natalia Kostek, moja szwagierka. - Wrzosowa czy lilaróż?
        Odwróciłam się od kontemplowania pary maleńkich, niebieskich bucików i spojrzałam na dwie sukienki, trzymane przez nią tuż przed moją twarzą. Podrapałam się po brwi.
        - Jak dla mnie, to one mają identyczny kolor - poinformowałam ją.
        Natalia prychnęła, skrzywiła się, westchnęła i znów się skrzywiła. Po dłuższej chwili patrzenia na obie sukieneczki przyznała mi rację i odrzuciła jedną z nich. Drugiej przyjrzała się krytycznie.
        - Spodoba się Julce? - zapytała w zamyśleniu.
        - Nati, ona ma dwa lata. - Wywróciłam oczami.
        Roześmiałyśmy się. Przebierałyśmy jeszcze przez chwilę między bucikami, które zwróciły moją uwagę jakiś czas temu. Lubiłam kupować buty, nie tylko dla siebie. To była moja mania. Wszelkie zaoszczędzone pieniądze wydawałam na nowe pantofle. Całe szczęście nie musiałam mocno na nie ciułać. A buciki dla dzieci były naprawdę śliczne.
        W końcu podeszłyśmy do kasy i udało nam się zapłacić niebagatelną sumę. Zadowolone opuściłyśmy sklep dziecięcy. Potem zahaczyłyśmy jeszcze o butik i parę innych lokali, aż w końcu, obładowane torbami, wpakowałyśmy się do rubinowego auta Natalii.
        - A wy kiedy macie zamiar postarać się o bratanka dla mnie? - zapytała w końcu. Widziałam, jak nie wytrzymywała z ciekawości w sklepie. - Jesteście już cztery lata po ślubie.
        - Kicia, mam dwadzieścia sześć lat - przypomniałam jej. - Nie spieszy mi się. Poza tym, musiałam skończyć studia.
        Na chwilę oderwała wzrok od drogi i spojrzała na mnie.
        - Skończyłaś je w czerwcu. Poza tym - przedrzeźniała mnie, - poza tym mój kochany braciszek ma już dwadzieścia dziewięć lat. Może zrobisz mu tą przyjemność i zostanie ojcem przed trzydziestką?
        - Może… - mruknęłam. - A ty co, jego adwokat? Wysłał cię, żebyś mi przemówiła do rozumu? - zapytałam drwiąco. - I patrz na drogę.
        Posłusznie spojrzała w kierunku przedniej szyby. Ostatnio nie spieszyło mi się na drugą stronę. Ostatnio, znaczy od kilku lat. Dokładnie to od dziewięciu. Tak to już podobno jest, gdy ma się dla kogo żyć.
        - Chwila, chwila - podłapała szwagierka. - Co to znaczy może? Jesteś w ciąży?!
        Zagryzłam dolną wargę, żeby nie pokazać w uśmiechu całego uzębienia. Niech jeszcze trochę pomęczy się w niepewności.
        - Żartujesz?! - wrzasnęła nagle i o mało nie przeoczyła czerwonego światła.
        No i mi nie wyszło.
        - Uważaj! Spokojnie - rzuciłam do niej.
        - Jestem spokojna - odparła, choć o mało nie zaczęła skakać na fotelu. - Yeah! W końcu będę ciotką!
        Westchnęłam, kręcąc głową. Cała Nat.
        - Gabriel wie? - zapytała po chwili, gdy już jej nieco przeszło.
        - Nieet.
        - Dlaczego? - zdziwiła się.
        - Bo chcę mu zrobić niespodziankę. Poza tym nie było to pewne. Rano dostałam ostateczne wyniki - wyjaśniłam, wzruszając ramionami.
        To się nazywa szeroki uśmiech, pomyślałam, patrząc na szczerzącą zęby szwagierkę. Nie byłam pewna, kto był bardziej szczęśliwy, ja czy ona.
        - No to gdzie jedziemy, mamuśka?
        - Do domu, Nat - odparłam. - Tylko błagam, nie szarp tak, bo i bez tego mnie mdli.
        - Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. Cholera no. W końcu doczekałam się tego bratanka.
        Tia, pomyślałam. Ciesz się ciesz, to w końcu ja mam mdłości. Poczekamy, aż sama doczekasz się dziecka. Wtedy pogadamy. Jednak prawdę mówiąc, byłam szczęśliwsza, niż to okazywałam. Niż mówiłam. W cholerę z mdłościami. Warto przecierpieć je dla miny Gabriela, gdy się dowie. Dobrze wiedziałam, jaką będzie miał. Miejmy tylko nadzieję, że nie zemdleje, zachichotałam w myślach.
        Cała w skowronkach Natalia pędziła do domu na złamanie karku. Dosłownie.
        - Nati, zwolnij, błagam cię.
        - Co? - odwróciła się do mnie. - Och, daj spokój. Nie jadę wcale szybko. Zresztą jak chcesz, zaraz…
        Co miało być zaraz, nie dowiedziałam się nigdy. Był tylko huk, zgrzyt, a potem ciemność. I myśl. Chciałaś umrzeć? To umieraj.
       Wybacz mi, Gabrielu… 



Natalia Kostek
15 maj 1994 - 22 grudzień 2014


Anastazja Kostek
4 lipiec 1988 - 22 grudzień 2014

Dominik Kostek
22 grudzień 2014


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Raion