niedziela, 11 listopada 2012

Opowiadanie jedenste; część 1

       Ta historia chodzi za mną, odkąd zaczęłam pisać "Serce Smoka". Traktuję ją trochę jak taki ciąg dalszy po jednym z alternatywnych zakończeń, które planuję napisać w odległej przyszłości. Bardzo odległej. Jest w nim Draco i jest moja Corny, więc "I like this!"




Diabeł jest Malfoyem


1.

       - Madame Johnson! Madame Johnson!
        Silvia Johnson rozejrzała się po ogromnej hali przylotów podlondyńskiego Stansted, w której kłębił się tłum pokrzykujący wszystkimi możliwymi językami świata, próbując zlokalizować źródło głosu. Miała świadomość, że zapewne nie była jedyną panią Johnson w okolicy, było to przecież dosyć popularne nazwisko, co ważne, na dodatek bardziej mademoiselle, niż madame, ale zawsze istniała szansa, że jednak chodziło o nią. Jednocześnie z nią rozglądały się na boki dwie inne kobiety - przysadzista matrona po pięćdziesiątce owinięta w czarne boa z piór oraz trzydziestoparoletnia kobieta z dwojgiem biegających w kółko i głośno krzyczących dzieci. Były ostatnimi samotnymi kobietami w okolicy i najwyraźniej wszystkie trzy nazywały się też Johnson. Równocześnie spojrzały na stojącego w pobliżu nie za dużego facecika z czarnym wąsikiem, w ciemnym płaszczu i meloniku, który wyglądał jakby trafił tu przez przypadek z innej epoki i nie bardzo odnajdował się w nowych czasach. Mężczyzna z niepokojem popatrzył na trzy kobiety, nie jedną, jak miał w zapisie, zachłysnął się powietrzem, skurczył w sobie i otarł pot z czoła białą chusteczką, chyba jedwabną. Silvia zastanowiła się, gdzie uchował się taki prehistoryczny okaz.
        - P-pani Silvia Johnson? - zapytał drżącym głosem.
        - Panna Silvia Johnson - poprawiła go z naciskiem, ale bez zdenerwowania w głosie. Miała dwadzieścia siedem lat i wszyscy wokoło twierdzili, że dawno już powinna zmienić stan cywilny. - To ja.
        Facecik wyraźnie odetchnął z ulgą i znów otarł czoło chusteczką. Wyraźnie nieco się rozluźnił, wyprostował i chyba nawet uśmiechnął. Skinął przepraszająco pozostałym kobietom, ujął rączkę walizki Silvii, zanim ta zdążyła zaprotestować i odmaszerował do wyjścia. Johnson podskoczyła w miejscu.
        - Przepraszam - powiedziała najbardziej uprzejmym tonem, na jaki było ją w tej chwili stać, gdy zrównała się z mężczyzną i próbowała dotrzymać mu kroku. Jak na tak małego człowieczka, chodził zaskakująco szybko. - Przepraszam, ale mógłby mi pan chociaż powiedzieć, kim pan jest? - zażądała, czując się, jakby została porwana przez tego śmiesznego facecika w śmiesznym kapeluszu.
        Rzucił jej zaniepokojone spojrzenie rannego zwierzęcia. Najwyraźniej liczył, że nie będzie musiał z nią rozmawiać. Nie była nigdy za dobra z historii ani tym bardziej z historycznej etykiety, ale zdawało jej się, że w dawnych czasach nie gwarzyło się tak po prostu z kobietami na ulicy. Starała się uśmiechnąć do niego przyjaźnie, ale on tylko jeszcze bardziej się zestresował i natychmiast wbił wzrok w swoje buty.
        - Alastor Collins - przedstawił się słabym głosem, pędząc przed siebie, jakby ich coś goniło. - Mecenas, niestety, nie mógł stawić się osobiście i prosił, żebym się panią zaopiekował, mada… mademoiselle Johnson. - Najwyraźniej naprawdę słabo przyjmował do wiadomości kobietę dwudziestosiedmioletnią pozostającą w stanie wolnym.
        - Mecenas to najwyraźniej bardzo zapracowany człowiek - mruknęła cicho, bardziej do siebie, pamiętając, że na odpowiedź na list czekała prawie miesiąc.
        - W rzeczy samej, mademoiselle Johnson, w rzeczy samej.
        Pod samym lotniskiem czekał na nich czarny samochód, jeden z nowszych, bardzo drogich modeli. Wysoki szofer wyskoczył z auta i odebrał od Facecika W Meloniku, jak Silvia ochrzciła pana Collinsa, walizkę kobiety, żeby wpakować ją do bagażnika, a jednocześnie Collins otworzył Silvii drzwi tylne drzwi. Johnson poczuła się nieco zdezorientowana i wsiadła bez protestu. Spodziewała się raczej taksówki, a nie prywatnego szofera. Facecik W Meloniku zajął miejsce pasażera z przodu i natychmiast wyjechali z terenu lotniska Stansted.
        Silvia nigdy nie była w Londynie i była bardzo ciekawa, czy naprawdę jest on tak deszczowy i zasnuty mgłą, jak o nim opowiadają. Prawdę mówiąc, nigdy nie była też za granicą. Po raz pierwszy opuściła Luizjanę, gdy poszła do NYMA i musiała mieszkać w internacie, bo miała zbyt daleko do domu, żeby codziennie po szkole do niego wracać. Studia najpierw na UML w Waszyngtonie, a później na NYU School of Law były wręcz przygodą jej życia. Uważała, że zobaczyła już wszystko, a teraz przyleciała do Londynu na prywatną praktykę w jednej z chyba najsłynniejszych kancelarii adwokackich na całym świecie. Miała ochotę piszczeć i skakać na siedzeniu z radości, jak niewyżyta emocjonalnie nastolatka.
         Silvia miała swoje dwadzieścia siedem lat i zdążyła już zakończyć naukę na dwóch uniwersytetach na kierunkach prawniczych - cztery lata na UML i pięć na nowojorskim NYU School of Law. Nie miała męża, narzeczonego, czy już nawet partnera życiowego, bo jej ostatni stały związek rozpadł przed miesiącem, gdy oznajmiła, że leci do Londynu na roczną praktykę. Trwał pół roku i dopiero teraz Silvia zauważyła, że o sześć miesięcy za długo. Choć jej mama twierdziła, że to była świetnie zapowiadająca się znajomość, która powinna zakończyć się trochę inaczej. Na przykład, przed ołtarzem. Silvia nie miała jednak żadnych wyrzutów sumienia ani tym bardziej nie zamierzała rozpaczać. W Anglii też przecież żyli i mieszkali mężczyźni, z którymi można było się umawiać, spotykać i kochać przy świecach i dobrym winie. Daniel był przystojnym młodym prokuratorem. Poznali się dzięki wspólnym znajomym, też z dziedziny prawa i Silvia musiała przyznać, że Dan był tak samo chłodny i opanowany na sali sądowej, co w łóżku. Obiecała sobie, że nigdy więcej nie spotka się z żadnym prawnikiem ani też żadnym innym facetem z dziedzin prawa, choćby był niewiadomo jak przystojny i choćby mówili jej, że to najlepsza partia w promieniu tysiąca mil. Nie przebierała w facetach jak w ulęgałkach i nie twierdziła, że była jakaś tam wybitnie piękna, ale swoje pięć i pół stopy wzrostu oraz blond włosy potrafiła wykorzystać do odpowiednich celów. Poza tym, nie była też jakoś wielce paskudna, wymiary miała całkiem dobre i na brak potencjalnych partnerów życiowych też nie narzekała.
        Droga z lotniska do centrum miasta zajęła im niecałą godzinę. Ani Facecik W Meloniku, ani tym bardziej szofer nie mieli zamiaru zabawiać Silvii rozmową, dlatego zaraz po wymienieniu zwyczajowych uprzejmości między mężczyznami, w samochodzie zapanowała głucha cisza. Silvia uparcie wpatrywała się w szybę i zastanawiała, czy wszyscy Anglicy byli tak milczący, czy tylko jej trafiły się dwa takie niezwykłe przypadki, jak facet jakby z innej epoki i gigant plączący się o własne nogi. Całe szczęście Stuart - bo tak Facecik W Meloniku nazwał szofera - sprawniej jeździł niż chodził i samochód szedł do przodu dość płynnie. Kobieta nie mogła powstrzymać się od wyobrażenia sobie szefa tych dwóch ewenementów - oczami wyobraźni widziała starego, milczącego gbura z monoklem, opartego na modnej sto lat temu laseczce ze srebrną gałką i zaciskającego usta z dezaprobatą na jej nowoczesny widok. Uśmiechnęła się do swoich myśli.
        - Pan mecenas życzył sobie, żeby najpierw przyjechała pani do kancelarii, mademoiselle - odezwał się nagle Facecik W Meloniku, którego Silvia zdążyła już przechrzcić na Milczącego Melonika. - Jeśli to nie sprawi problemu.
        - Jestem trochę zmęczona, ale bardzo chętnie poznam pana mecenasa.
        - Jak już pani zdążyła zauważyć, mademoiselle, pan mecenas cierpi na brak czasu, dlatego jestem pewien, że nie potrwa to długo - stwierdził Collins swoim znerwicowanym głosem i zamilkł.
        Olbrzym Stuart potwierdził to, skwapliwie kiwając głową, jakby należało to do jego obowiązków. Silvia natychmiast pomyślała o bajce Stuart Malutki i znów nie mogła powstrzymać cisnącego jej się na usta uśmiechu.
        Kancelaria nie była typową starą kamienicą z odpadającym tynkiem ani też nie znajdowała się między warzywniakiem a mieszkaniem rodziny z czworgiem dzieci, jak to zwykle bywało z kancelariami. Mieściła się za to w szeregu białych, pięciopiętrowych budynków, odnowionych i zadbanych, między biurem podróży a agencją ubezpieczeniową, niedaleko Oxford Street, Regent Street i Hyde Parku. Wspólny parking dla pracowników dla tego kompleksu sześciu białych budynków znajdował się z tyłu i tam się zatrzymali. Stuart Olbrzymi natychmiast wyskoczył z samochodu, żeby otworzyć Silvii drzwi, mało nie zabijając się po drodze. Facet wydawał się jednak być tak sympatyczny, że mimo tej nieśmiałości - bo milczenie Silvia uznała za oznakę nieśmiałości - kobieta bardzo go polubiła. Podziękowała mu uśmiechem i popędziła za Milczącym Melonikiem, który już był prawie przy drzwiach. Silvia była już w nie jednej kancelarii i wiedziała, że w panującym tam molochu bardzo łatwo było się zgubić.
        Stereotyp kancelarii adwokackiej był taki: składa się ona z pokoi, w których siedzą cicho zamknięci prawnicy wszelkiej maści, przez notariuszy, komorników, mediatorów i radców prawnych, do adwokatów włącznie, zaś na samej górze tego systemu jest Szef, który spokojnie popija kawkę i przegląda poranną gazetę. Tak naprawdę w kancelariach, w których pracowało więcej niż dwóch prawników, panował wieczny bałagan i hałas. Ciągle ktoś wchodził, wychodził, przechodził korytarzem, szukał kogoś lub czegoś, dopytywał kogoś o coś, między adwokatami i komornikami kręcili się aplikanci, a między aplikantami petenci. Ogólnie rzecz biorąc, był to moloch.
        Tutaj nie było inaczej. Zaraz w drzwiach, Silvia i Milczący Melonik wpadli na rozwodzące się małżeństwo, które urządziło spektakl na korytarzu, głośno i dobitnie wyzywając się od najgorszych, trochę dalej musieli odsunąć się facetowi z ogromnym pudłem wypełnionym po brzegi teczkami, a jeszcze dalej dość młoda kobieta płakała pod drzwiami komornika. Silvia rozglądała się z ciekawością za znanym i nieznanym, natomiast pan Milczący Melonik niewzruszenie parł do przodu. Jeśli przedtem wydawał się być znerwicowany i gburowaty, to teraz był niczym lodołamacz. Okazało się także, że nie uznaje wind, dlatego na piąte piętro mieli wdrapać się po schodach, co Silvię przyprawiło o przerażenie.
        Na trzecim piętrze spotkali młodą kobietę w żałobie, która widocznie była znajomą Facecika W Meloniku, bo uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Silvia przyjrzała się jej z zainteresowaniem. Kobieta była dość ładna, choć bardzo blada i bardzo drobna - była chyba nawet niższa od Milczącego Melonika, co mogłoby wydawać się niemożliwe przy jego wzroście. Od stóp do głów otaczała ją czerń, od zgrabnych botków z dużymi kokardami, przez dopasowany kostium i płaszcz narzucony na ramiona, do puszczonych wolno na plecy długich włosów i dużych, błyszczących oczu. Poza tym, biła od niej taka energia i siła, że Silvia poczuła się mała z tymi swoimi pięcioma i pół stopy. Johnson z miejsca stwierdziła, że nie chciałaby spotkać się z tą kobietą na sali sądowej.
        - Dzień dobry, panie Collins! - zawołała radośnie Kobieta W Czerni, a miała tak miły i ciepły głos, że Silvii natychmiast wydała się mniej straszna i już jej nie przypominała filmowego złego ducha. - Przyjemny dzień dzisiaj, nieprawdaż?
        - Tak, niezmiernie przyjemny, madame Malfoy - odparł Milczący Melonik, pochylając się, żeby pocałować dłoń kobiety.
        Pani Malfoy przeniosła wzrok z małego człowieczka na Silvię i uśmiechnęła się do niej ciepło. Johnson natomiast pomyślała, że jeśli cała Anglia pełna jest takich osobliwości, to ona nie ma pojęcia, ile tu wytrzyma.
        - Kogo to prowadzi pan na stracenie, panie Collins? - zaśmiała się kobieta, przyglądając się Silvii z ciekawością. Miała ogromne oczy dziecka, śmiejące się i bardzo przyjazne.
        Milczący Melonik natychmiast pośpieszył z odpowiedzią.
        - To jest panna Silvia Johnson, madame. Panna Johnson z Ameryki. Pan mecenas przyjął ją na roczny staż, bo panna Johnson robi aplikację adwokacką.
        - Z Ameryki? - powtórzyła pani Malfoy, która nie mogła być wiele starsza od Silvii. Wydawała się być nawet jakby młodsza. - Ze Stanów? - dopytywała się, przechylając lekko głowę na prawo. - Nigdy tam nie byłam.
        - Ja do tej pory nigdy nie byłam w Anglii - odparła natychmiast Silvia.
        Kobieta W Czerni uśmiechnęła się szerzej. W policzkach zaraz pojawiły się jej dołeczki, a wokół kąciku oczu drobne zmarszczki.
        - Dużo wody, a mało słońca, moja droga - powiedziała lekkim tonem, który jednak wcale nie wskazywał, że jej to jakoś szczególnie przeszkadza. - W sumie nic przyjemnego. Hiszpania to nie jest. Ani Sycylia.
        - Tam też nigdy nie byłam - zakłopotała się Johnson.
        - Więc trzeba będzie to nadrobić. Corny Morgenstern-Malfoy - przedstawiła się kobieta, podając jej rękę.
        - Silvia Johnson. Ale to pani już wie.
        Malfoy zaśmiała się głośno.
        - Tak, wiem. I proszę, mów mi Corny. Jesteśmy chyba w podobnym wieku.
        Silvia skinęła głową. Dłoń Corny była mała, szczupła i dość chłodna, choć ona sama emanowała ogromną energią i ciepłem. Johnson miała okazję przyjrzeć się bliżej twarzy kobiety i zauważyła, że prawie nie ma na niej makijażu, prócz krwistoczerwonej szminki, muśnięcia policzków różem oraz silnie podkreślonych oczu czarną kredką. To wszystko co przedtem wydawało się Silvii żałobą, teraz było jedynie starannie dobranym strojem, który dopełniały pomalowane na czarno paznokcie. Pani Malfoy najwyraźniej nie była pogrążona w żałobie - chyba po prostu lubiła czarny kolor.
        I najwyraźniej nie była prawnikiem. Żaden prawnik nie stałby w godzinach pracy na skraju schodów i rozmawiał o głupotach z nową aplikantką, która przy okazji jest umówiona z szefem. Albo po prostu tutejsi adwokaci byli, normalnie rzecz ujmując, stuknięci.
        - Dobrze, nie będę was zatrzymywać, bo wielki i zły pan mecenas pewnie już na was czeka - stwierdziła Corny, jakby czy czytając jej w myślach. - Cokolwiek opowiadał ci o nim pan Collins, to wszystko nieprawda.
        - Nic mi nie mówił - odparła słabo Johnson, zerkając z ukosa na milczącego Facecika W Meloniku, który od dłuższej chwili miął nerwowo w dłoniach swój melonik zdjęty z prawie łysej głowy już na parterze. - Jest taki straszny?
        - Nie, nie jest. Zresztą zobaczysz i sama się przekonasz. - Kobieta puściła do niej oko. Przez chwilę wyglądała bardzo dziecinnie. - Powodzenia.
        Silvia patrzyła, jak Morgenstern-Malfoy lekko zbiega po schodach, tupiąc głośno niebotycznie wysokimi obcasami i wesoło pozdrawiając dwóch poważnych adwokatów zmierzających w przeciwnym kierunku. Do tej pory Johnson w ogóle się nie stresowała spotkaniem z nowym szefem, zapomniała o tym całkowicie, zajęta nadawaniem śmiesznych ksywek nowopoznanym ludziom. Nagle na nowo poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku, który towarzyszył jej, gdy wsiadała do samolotu na lotnisku w Nowym Jorku. Wręcz z miną skazańca powlekła się za Milczącym Melonikiem po schodach w górę. Natomiast mały człowieczek jakby na nowo odzyskał werwę i wydawało się, że prawie przeskakiwał po dwa stopnie, choć Silvia stwierdziła, że mógł mieć około osiemdziesiątki.
        Piąte piętro zajmowali wyłącznie zawodowi adwokaci i kręciło się tu tylko kilku zajętych swoimi sprawami prawników, cichych aplikantów oraz pokornych petentów. Mimo to trafiwszy tu, człowiek i tak miał wrażenie, że wszędzie panuje bezwład i tumult. Być może dlatego że korytarzem właśnie szedł mężczyzna z czarnym płaszczem na ramionach otoczony przez stadko sekretarek i sekretarzy, którzy zapisywali jego polecenia i referowali to, co mieli zapisane wcześniej.
        Mężczyzna poruszał się o lasce, dość wyraźnie utykał na prawą nogę i miał prawie białe włosy, które Johnson w pierwszej chwili sklasyfikowała jako siwe i stwierdziła, że jeśli to jest ten słynny pan mecenas, niestety trafił jej się stary, arystokratyczny zgred, który nie da jej żyć. Nawet ze sporej odległości widać było, że jest elegancko i bogato ubrany. Dopiero gdy planeta i jej satelity nieco się zbliżyli, Silvia ze zdumieniem zauważyła, że mężczyzna był bardzo młody - mógł liczyć sobie koło trzydziestki. Był dość wysoki, na oko na ponad sześć stóp [1], szczupły i trzeba było przyznać, że przystojny. Ubrany bardzo elegancko, ale nie przesadnie wykwintnie, w raczej prostą białą koszulę i idealnie skrojony garnitur wyglądał, jakby przed chwilą wyszedł z salonu mody. Nie licząc tego, że popierał się laską, był bardzo atrakcyjny i Silvia aż zachłysnęła się jego pięknem. To mi się pan mecenas trafił, pomyślała.
        Białowłosy nagle zauważył Collinsa i jego towarzyszkę i machnięciem ręki odgonił sekretarkę, która o czymś mu mówiła. Stadko zamilkło i zostało nieco w tyle, najwyraźniej przyzwyczajone, że raz na jakiś czas bywa lekceważone i musi usunąć się w cień. Mecenas zbliżył się do znerwicowanej Johnson i Milczącego Melonika na nowo gniotącego nakrycie głowy. Bez słowa podał rękę Collinsowi i przyjrzał się uważnie Silvii, a ona skurczyła się pod jego wzrokiem chyba nawet bardziej niż Facecik W Meloniku na lotnisku, gdy wpatrywały się w niego trzy obce kobiety. Słodki Merlinie, co to za facet?, pomyślała, próbując nie odwrócić się na pięcie i nie uciec, a jednocześnie nie mogła oderwać wzroku od tych jego hipnotyzujących szarych oczu, które prawie przewiercały ją na wylot. Miała wrażenie, jakby mężczyzna czytał w jej myślach. Białowłosy mężczyzna zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów i jego brwi lekko podjechały do góry.
        Milczący Melonik drgnął i pośpieszył z wyjaśnieniami.
        - To panna Silvia Johnson z Ameryki, panie mecenasie. Mademoiselle - tu zwrócił się do Silvii, w tej chwili niemogącej wydobyć z siebie głosu - to pan mecenas, Draco Malfoy.
        Pan mecenas nie odrywał wzroku od Silvii, a ona poczuła się jak ostatnia idiotka. Spodziewała się jakiegoś gburowatego starucha, dostała… hm, w sumie to chyba równie gburowatego przystojniaka. O ile Corny była prawie nadmiernie miła i przyjacielska, o tyle pan mecenas nie wydawał się być wcale sympatyczny, a już na pewno nie przyjacielski. Raczej przerażający. I stanowczo za młody.
        - Miło mi - powiedziała głupio Silvia, wyciągając do mężczyzny dłoń, którą on ujął delikatnie i musnął ustami. W tej samej chwili zdała sobie sprawę, że to najwyraźniej kolejny przypadek mężczyzny z innej epoki. - Jestem niezmiernie wdzięczna, że zechciał mnie pan przyjąć na aplikację.
        - Cieszę się, że dojechała pani bezpiecznie - odparł mężczyzna, uśmiechając się lekko, ale jego oczy pozostały chłodno spokojne. Jego głos był beznamiętny, wyważony, mężczyzna mówił wolno i najwyraźniej starannie dobierał słowa, co było raczej typowe dla osób pracujących od lat w tym zawodzie. - Przykro mi jednak, że nie mam dla pani więcej czasu - dodał, a Silvia wyczuła delikatną nutę rozdrażnienia i poczuła się winna, że trwoni cenny czas mecenasa Malfoy, który zarabiał tyle na jednej sprawie, że mógłby kupić za to willę z basenem. - Miałem nadzieję, że przyjedzie pani nieco wcześniej i zdążę zamienić z panią choć kilka słów na temat naszej współpracy.
        Milczący Melonik zakłopotał się, przestępując z nogi na nogę. Najwyraźniej poczuwał się do odpowiedzialności, choć pan Malfoy zdawał się go prawie nie zauważać.
        - Właściwie to byliśmy wcześniej, panie mecenasie - wydyszał słabo, drapiąc się po łysinie. - Ale pańska żona zatrzymała nas na schodach.
        Tym razem uśmiechnęły się oczy, choć kąciki ust ledwie zadrżały.
        - To do niej podobne.
        - Panie mecenasie - rozległo się za jego plecami i mężczyzna odwrócił się w stronę swojej sekretarki, wysokiej, ciemnowłosej kobiety o łagodnej twarzy. - Za pół godziny ma pan spotkanie w ministerstwie magii. Powinniśmy się pośpieszyć, bo o tej porze będą korki.
        - Dziękuję, Anie, już idę. Pani wybaczy, mademoiselle Johnson - zwrócił się do Silvii i posłał jej kolejny uśmiech bez wesołości. - Obowiązki wzywają. Collins odwiezie panią do pani mieszkania. Wszelkie życzenia i żalenia, proszę kierować do niego, jestem pewien, że niezwłocznie się tym zajmie. A jeśli mogłaby pani zjawić się jutro koło południa w kancelarii, w czasie lunchu omówiłbym z panią warunki aplikacji - dodał, a stojąca dwa kroki za nim Anie nerwowo popukała w trzymany w dłoniach notatnik. - Jeśli nie, wyślę do pani kogoś z potrzebnymi informacjami - dokończył bez pośpiechu.
        - Postaram się przyjść - odpowiedziała Silvia, uśmiechając się lekko.
        Malfoy po raz kolejny skinął jej głową, potem Milczącemu Melonikowi, który wymiął swoje nakrycie głowy na wszystkie sposoby i kiwnął na swoją świtę, która otoczyła go zwartym kręgiem, na nowo wszczynając zamieszanie. Wolno podążyli w kierunku windy, a Silvia powiodła z nimi zdumionym wzrokiem.
        Zapowiadało się na najdziwniejszy rok w jej życiu.

[1] stopa - (ang. foot, ft) 1ft = 0,3048m

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Raion