czwartek, 28 lutego 2013

Opowiadanie trzynaste; część 2

        Znów "Zemsta". Mam wrażenie, że publikuję tutaj rozdziały, żeby nie zacząć setny raz pisać jej od nowa. Też sobie ciekawy sposób znalazłam.



Zemsta wiedźmy


1. Nawiedzony dwór

Droga Helenko,
To już jest maj.
Nasz park odrobinę się zazielenił i jakby poczuł wiosnę, nawet rośnie w nim trawa, ale w dalszym ciągu wygląda jak po katastrofie biologicznej i wybuchu bomby atomowej połączonej z przemarszem wojsk. Co drugie drzewo jest nagie, a trawa rośnie jedynie na tym małym kawałku, który tata wydarł z parku na ogród i posadził kwiaty. Między drzewami widać tylko jej nikłe kępki, pożółkłe i zwiędłe, jakby coś od środka je zabijało. Tato kolejny rok obiecuje, że coś z tym zrobi, ale pewnie już zapomniał. Wiesz, że ma krótką pamięć. Zresztą, co mógłby zrobić z jawnym oporem matki natury przed ekspansją na tym terenie? Mam wrażenie, że to jakaś klątwa ciąży nad tym miejscem. Tylko po co ktoś miałby przeklinać kilka drzew i kawałek trawnika?
Teraz wszystko wraca do życia i ja też powinnam wziąć się za siebie. Przez zimę zebrałam całkiem pokaźny zapas tkanki tłuszczowej. Trzeba zrzucić zimowe futro i przejść na letnie. Mam zamiar robić co wieczór po dwa okrążenia wokół parku i domu, a jeśli będzie padać, to przynajmniej trzydzieści brzuszków. A jak znam życie, to szybko mi przejdzie. Mam pamięć równie krótką, co tato.
Myślałaś kiedyś, żeby rzucić wszystko w cholerę i wyjechać gdzieś daleko? Gdzieś, gdzie nikt Cię nie znajdzie, gdzie nie będziesz musiała udawać nikogo, gdzie nikt nie będzie nic od Ciebie wymagał? Chciałabym wyjechać na koniec świata. Zniknąć. Nie istnieć dla nikogo i niczego. Rozpłynąć się w powietrzu i nie myśleć już o niczym. Tak bym chciała… Czuję się taka zmęczona. Jakbym miała co najmniej sto lat. Patrzę w lustro i widzę obcą osobę. Chciałabym się od tego oderwać, odpocząć, zapomnieć. Odżyć, jak to wszystko wokół mnie. Nie musieć uśmiechać się uprzejmie do każdego, nieustannie udawać, że wszystko jest w porządku, przytakiwać i śmiać się, być taką jak inni, być tym, kim inni pragną, żebym była. Normalną. Przeciętną. Chciałabym choć przez być sobą, niczego nie ukrywać, niczego nie udawać. Czasem wydaje mi się, że nigdy nie będę pasować do tego świata. Niczym nieprzewidziany błąd w doskonałym dziele stworzenia.
Tęsknię.
Łucja

W całym domu rozległ się dzwonek do drzwi. Dźwięk przypominał bardziej cięcie metalu mocno stępioną piłą niż zwyczajny dzwonek, ale urządzenie to od wielu lat było normalnie popsute. I nikt nic z tym nie robił.
Czarnowłosa nastolatka zbiegła ze schodów i podbiegła do drzwi, po drodze zerkając przelotnie w lustro wiszące w dolnym korytarzu. Machinalnie poprawiła swoje krótkie włosy, jakby miało to coś pomóc, ale jej fryzura nadal składała się z ogromnej ilości czarnych, splątanych loków, które okalały jej bladą twarz niczym czarna aureola. Jej luźny i domowy strój także pozostawiał wiele do życzenia, zwłaszcza ta dziura na lewej nogawce jeansów, ale dziewczyna wzruszyła tylko ramionami i pobiegła dalej. W końcu nie spodziewała się nikogo szczególnego.
- Tak? - zapytała uprzejmym tonem wysokiego blondyna stojącego na ganku z rękoma w kieszeniach i obojętną miną. Miał na sobie czarną, skórzaną kurtkę z ćwiekami, ciemne jeansy oraz wysokie wojskowe buty. Był dość przystojny, taki typ niegrzecznego chłopca, który dziewczyny najbardziej lubią, a ona widziała, że musiał być od niej starszy przynajmniej ze trzy lata. Bardzo nie podobało jej się spojrzenie, jakim ją obdarzył. To stanowczo był jeden z tych chłopców, którzy traktują dziewczyny przedmiotowo i nawet nie zawracają sobie głowy żadnymi brzydkimi kaczątkami. Takimi jak ona w tej chwili.
- Jest Łukasz? - rzucił oschle, patrząc na nią z góry. Nie miała nawet metra sześćdziesiąt, więc nie było to jakoś szczególnie trudne, jednak blondyn miał taką minę, jakby liczył, że dziewczyna zaraz padnie przed nim na kolana i będzie go błagać o przebaczenie, że śmiała na niego spojrzeć.
Zacisnęła usta. Albo jej brat miał bardzo zły gust w doborze przyjaciół, albo miał bardzo dobry gust w doborze wrogów. Trochę trudno jej było uwierzyć, że jej spokojny i zawsze uśmiechnięty brat mógłby przyjaźnić się z kimś takim. To tak, jakby Harry Potter przyjaźnił się z Draconem Malfoyem!
- Jest - odparła takim samym tonem, rozmyślnie nie wpuszczając chłopaka do środka, tylko trzymając go w progu.
- Mogłabyś go zawołać?
- Jasne.
Trzasnęła mu drzwiami przed nosem.
- Łuuukaaasz! - wrzasnęła w głąb domu. Pewnie było ją słychać na biegunie południowym. - Jakiś nadęty bufon do ciebie!
- To niech wejdzie! - odkrzyknął jej brat ze swojego pokoju na piętrze. - Nie mogę teraz zejść! Trzymam w dłoniach serce! - rzucił z emfazą i widziała przez ściany, że się śmieje.
- Jasne. Pewnie znów rozkłada komputer na części pierwsze - prychnęła do siebie. - Mama cię zamorduje, jak to zobaczy! - krzyknęła do niego i otworzyła na nowo drzwi wejściowe. Blondyn posłał jej mordercze spojrzenie. Skinęła głową w stronę schodów. - Schodami w górę, pierwsze drzwi po prawej - rzuciła zimno.
Bez słowa ruszył we wskazanym kierunku, a ona umyślnie deptała mu po piętach przez całą drogę. Niezły typek, rzuciła w myślach, wbijając nieżyczliwe spojrzenie w plecy chłopaka. Ciekawe, skąd Łukasz go wytrzasnął, zastanowiła się i nagle nie mogła powstrzymać uśmiechu, który cisnął jej się na usta. Pewnie wziął z jakiegoś cyrku, stwierdziła, przyglądając się oficerskim butom i ćwiekom na kurtce. Wyglądał jak typowy zbuntowany nastolatek z amerykańskich filmów, taki co wyrywa laski na bezczelny uśmiech i słucha ostrego rocka, a za jedyny sensowny środek transportu uważa motor. Łucja nie miała nic przeciwko takim facetom, a nawet jej się czasem podobali, oczywiście dopóki żaden z nich nie postanowił się do niej odezwać i spojrzeć na nią z sugestią, że powinna zniknąć mu z oczu. A najlepiej z tego świata. To nie była jej wina, że nie miała blond włosów, niebieskich oczu i cycków wielkości arbuzów, a wzrostem pasowała do przedszkola. Gdyby dorobić jej spiczaste uszy, które świetnie komponowałyby się z zadartym nosem, mogłaby uchodzić za chochlika.
- Stary, twoja siostra to jakaś kompletna wariatka - rzucił blondyn, zanim zamknęły się za nim drzwi pokoju Łukasza. Dziewczyna zdążyła jeszcze pokazać mu język.
- Łucja? - zdziwił się tamten bardzo uprzejmie. - No coś ty, przecież nasza mała Łusia to bardzo dobre dziecko. Cóż, dopóki ktoś jej nie nadepnie na odcisk - dodał z sarkazmem w głosie.
Blondyn prychnął, a Bardzo Dobre Dziecko wyszczerzyło wszystkie zęby w bezczelnym uśmiechu, choć nikt nie mógł go widzieć. Może nie była jakoś wielce piękna i inteligentna, ale to wcale nie oznaczało, że byle chłoptaś w czarnej skórze może nią pomiatać.
Weszła do swojego pokoju z bardzo zadowoloną miną. Sześcioletnia Klara, ich najmłodsza siostra, spojrzała na nią z zaciekawieniem, na chwilę odrywając się od klejenia Bardzo Ważnego Dzieła Sztuki Przedszkolnej. Łucja nie zwróciła na nią najmniejszej uwagi, mimo że wszędzie leżały kawałki kolorowego papieru i pewnie znaczna część drewnianej podłogi kleiła się niemiłosiernie. Nikt nie będzie mną pomiatać, prychnęła, w duchu unosząc głowę. Zwłaszcza jakiś nieziemsko przystojny facet w skórze i wojskowych butach. Westchnęła. Pewnie miał motor i pokój pełen płyt legend rocka.
Nie, żeby Łucja leciała na pierwszego lepszego chłopaka w czarnej skórze, słuchającego starego, dobrego rocka i jeżdżącego na mechanicznym rumaku bez zawracania sobie głowy ograniczeniami prędkości. Zwłaszcza gdy ten chłopak już od progu daje jej do zrozumienia, że gardzi nią na wszelkie możliwe sposoby, nawet jeśli nawet nie zna jej imienia. No ale trzeba przyznać, miał w sobie to coś, westchnęła znów Łucja. Pewnie wszystkie na niego lecą. Dziewczyna była prawie pewna, że gdyby się uśmiechnął, obiecałaby mu wszystko, co tylko by zechciał. No bo tacy aroganccy i niemili faceci zazwyczaj mieli bardzo ładne uśmiechy, od których laskom miękły kolana. I, jak na złość, bardzo rzadko się uśmiechali.
Zdesperowana (i zdepresjowana) Łucja rzuciła się na swoje łóżko i przytuliła poduszkę. Do osiemnastki brakowało jej ledwie dwóch miesięcy, a ona jeszcze nigdy nie miała chłopaka. Nawet nigdy nie była na randce, nie wspominając nawet o całowaniu się. W tych czasach aż wstyd było się do tego przyznać. Jej koleżanki z klasy co chwila chwaliły się, czego to one nie robiły ze swoimi chłopakami, a z niej wciąż była totalna zakonnica. I wcale nie chodziło o TO, tylko ogólnie. Która osiemnastolatka jeszcze się nie całowała? No Łucja.
Nie mogła wręcz powstrzymać kolejnego westchnienia, które nagle wyrwało się z jej ust. Klara spojrzała na nią swoimi czarnymi oczętami Ossowskich w taki sposób, że należało tylko czekać na uniesione brwi. Łucja na pewno uniosłaby brwi i Łukasz pewnie też. Klara niezaprzeczalnie była bardzo podoba do Łucji, równie niska jak na swój wiek i bardzo drobna, ale mniej blada, a na jej głowie nie mieściło się gniazdo dla zbłąkanych ptaków jak u jej siostry. Dziewczynka swoje proste, czarne włosy miała zaplątane w dwa grube, długie warkocze.
- Co ci się stało, Łusia? - zapytała, lekko sepleniąc.
- Nic - odparła krótko jej starsza siostra, nie odrywając twarzy od poduszki i próbując szybko urwać temat. Klara jednak przekrzywiła głowę na bok, czekając w zaciekawieniu. - Myślę tylko.
- O czym?
- O niczym, co powinno cię interesować. Klej tam ten swój obrazek.
- To motyl - pochwaliła się sześciolatka, jakby Łucja tylko tego oczekiwała i była to wiadomość jej życia.
- Super.
Nastolatka zamknęła oczy. Zwykle pod żadnym pozorem nie wpuszczała siostry (machiny zniszczenia i zagłady) do swojego pokoju, ale nie miała wyjścia, gdy rodzice wyjeżdżali i zostawiali Klarę pod jej opieką. Do pokoju Łukasza z kolei oni sami bali się wpuszczać dziewczynkę, żeby jej się coś nie stało, bo tam z nieba potrafiły spadać gwoździe i wybebeszone samochodziki na pilot. A zresztą, Łukasz, pochłonięty rozkręcaniem mechanicznych zabawek (mając dwadzieścia lat, wciąż uwielbiał rozkręcać samochodziki na pilot, może dlatego że nikt nie pozwalał mu dobrać się do wnętrzności prawdziwych aut), zapewne zapomniałby w ogóle, że istnieje ktoś taki jak Klara, jego młodsza siostra, którą miał się zająć i ją przypilnować. Jak to często mawiał ich ojciec (niewiele bardziej ogarnięty i przystosowany do życia) - pamięć miał dobrą, acz krótką. A Łucja nie miała więc nic do gadania w tej kwestii.
Nagle na korytarzu rozległy się kroki i drzwi pokoju uchyliły się z jękiem.
- Łucja?
- Puka się, a nie włazi jak do siebie - rzuciła dziewczyna, podnosząc głowę i spoglądając na brata z naganą.
Machnął lekceważąco ręką.
Łukasz, w przeciwieństwie do niej, a za to podobnie jak Klara, najwyraźniej odziedziczył po ich rodzicach same najlepsze cechy. Był wysoki, szczupły, ale nie tak cherlawy i kościsty jak Łucja, miał pełne usta i ładny oliwkowy odcień skóry, która ciemniała jeszcze bardziej pod wpływem nawet najmniejszej ilości słońca. Chyba był dość przystojny, przynajmniej nigdy nie narzekał na powodzenie u płci przeciwnej, czego nie mogła powiedzieć o sobie jego siostra. Jedyne, co mieli wspólne, to włosy i oczy, tak samo czarne, ale tu znów pojawiała się różnica, bo włosy Łukasza były proste, jak u Klary, a nie kręcone i poplątane. Łucja trochę im tego zazdrościła.
- Słuchaj, wychodzę z Danielem na piwo, nie wiem, kiedy wrócę. Tylko nie mów matce o komputerze, okay? - poprosił. - Jutro złożę go do kupy.
- A także mam nie wspominać, że wyszedłeś z jakimś typem spod ciemnej gwiazdy w skórze i tatuażach? - dodała ironicznie, patrząc na niego z bezczelnym uśmiechem.
- Ja też chcę tatuaż - wtrąciła Klara, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi.
- Dokładnie.
- Spoko. Jakby pytała, czy ktoś po ciebie był, powiem, że tylko jakiś totalny cham, któremu nawet się nie przyjrzałam.
Zachichotał. Ktoś za nim prychnął głośno.
- Ujdzie - odparł Łukasz wesoło. - Choć pewnie i tak jej się to nie spodoba.
Łucja przewróciła oczami.
- Masz dwadzieścia lat.
- Powiedz to naszej matce.
Skrzywiła się i niechętnie przyznała mu rację. Sama też nie raz odczuła na własnej skórze fakt, że matka najzwyczajniej w świecie nie uznawała dorastania swoich dzieci. Nie i już. Łukasz posłał jej jeden ze swoich firmowych uśmiechów z serii: Jesteś najwspanialszą siostrą pod słońcem i zamknął drzwi. Ściany domu były na tyle cienkie, że Łucja słyszała odgłosy rozmowy i kroków chłopaków, a potem trzaśnięcie drzwi wejściowych. W tej samej chwili zerwała się z łóżka i podbiegła do okna.
Wychodziło na długi, żwirowy podjazd, na którym teraz stał duży, czarny samochód. Łukasz dostał od rodziców na osiemnaste urodziny kilkuletniego i nieco zdezelowanego, ciemnozielonego opla vectrę, którym jeździł do dziś, ale samochód jego kumpla był niechybnie nowiuśki. Albo dobrze wyczyszczony i wypieszczony, bo aż się błyszczał. Łucja skupiła wzrok, żeby dostrzec znaczek na masce. BMW. Gdyby potrafiła, pewnie zagwizdałaby z podziwem. Nie wiedziała wprawdzie, co to za model, ale BMW to nie dziesięcioletni opel, niezależnie jak mocno Łukasz podrasował swoje kochane autko. Chłopacy wsiedli do samochodu i ten natychmiast ruszył, prawie zawracając w miejscu. Pozer, pomyślała Łucja, prychając z cicha. Domyślała się, że widzieli ją, jak wygląda z okna. Pokazała w ich kierunku środkowy palec, ale nie miała pewności, czy to też dostrzegli. Byli już prawie przy bramie.
- Kto to jest Daniel? - zapytała Klara z ciekawością, klękając na pufce przy oknie, żeby też zobaczyć to, co siostra.
- Taki jeden typ.
- Nie lubisz go?
Łucja wzruszyła ramionami.
- Nie każdego trzeba lubić. Niektórych wystarczy tolerować.
Odwróciła się od okna.
Pokój Łucji znajdował się na piętrze, jak prawie wszystkie sypialnie w tym domu. Nie był mały ani tym bardziej zagracony, jak to głoszą wszystkie powieści dla nastolatek o nastolatkach, raczej średniej wielkości lub nawet dość duży, w tej chwili zaśmiecony ścinkami kolorowego papieru, prostokątny, ze ściętymi rogami od zewnątrz oraz oknem zajmującym prawie całą ścianę - miało białe framugi i firanki, błękitne zasłonki i różnokolorowe kwiatki na parapecie - a także prostymi hebanowymi drzwiami. Ściany miały niebieski kolor, ładny i wyrazisty, sufit był biały, a drewniana podłoga pomalowana w ciemnym kolorze zbliżonym nieco do koloru drzwi. Na środku leżał niewielki prostokątny dywan w błękicie i czerni, na prawo od drzwi stało duże łóżko przykryte puszystym kocem, tuż obok wiklinowy bujany fotel po babci ze starą wypłowiałą kapą, natomiast na lewo hebanowe meble - ogromna szafa, komoda, regał uginający się pod ciężarem książek oraz zaśmiecone biurko. Był to ostatni pokój na piętrze, sąsiadował z pokojem Klary, zaś prawie idealnie kwadratowy balkon w rogu domu łączył go z pokojem zmarłej niedawno najmłodszej siostry ojca, Helenki. Z okna widać było sporą część parku, niewielkie podwórko, podjazd i żelazną bramę w oddali.
Łucja odeszła od okna i usiadła w bujanym fotelu. Klara znów przycupnęła na środku dywanu i zaczęła doklejać kolejne kolorowe płatki do swojego motyla, który bardziej przypominał szalone dzieło tak nie do końca normalnego malarza impresjonistycznego. Łucja lubiła swój pokój, nawet jeśli Klara zaśmiecała jej podłogę i zostawiała kleiste plamy na dywanie.
Za oknem zaczęło szarzeć, gdy nastolatka zorientowała się, że następnego dnia był poniedziałek. Mimowolnie jęknęła. Nikt nie lubił poniedziałków, chyba że były wolne, jak to miał Łukasz. On w poniedziałkowe wieczory zwykle dopiero wyjeżdżał, żeby dotrzeć na uczelnię na wtorek rano, kiedy to zaczynał zajęcia, a potem wrócić do domu w piątek wieczorem. Ale on był już na studiach, a Łucja dopiero kończyła drugą klasę liceum.
Właśnie zaczął się maj.
Łucja absolutnie lubiła maj. Był według niej najpiękniejszym miesiącem w roku - wszystko się zieleniło, kwitło, pachniało, wznosiło się do góry, rosło, rosło i rosło. Wszystko żyło. To było tak, jakby sama przyroda oznajmiała wszystkim ludziom, że najwyższy czas przestać się smucić, a zacząć cieszyć życiem. A Łucja kochała życie. Jeśli o nią chodziło, chciałaby wziąć ślub właśnie w maju, choć był przecież przesąd, że majowe małżeństwa są nietrwałe, natomiast ślub majowy to grób gotowy. Łucja nie wierzyła w zabobony, nawet jeśli wierzyła w rzeczy, które inni ludzie kładli między bajki. Maj był po prostu cudowny i idealny na ślub.
Tylko jedna sprawa zakłócała to majowe piękno i rozpierającą chęć życia - szkoła. Choć Łucja nie była typem wagarowicza, raczej cichego i nieszkodliwego kujona gdzieś z obrzeży klasy, niekończąca się nauka w maju dawała jej się ostro we znaki. Jedyne, czego w tej chwili pragnęła, to wsiąść na rower i wyjechać poza granice Miasta, potem znaleźć najbardziej zieloną ze wszystkich zielonych łąk w okolicy i spędzać tam całe dnie od świtu do zmierzchu, wygrzewać się na słońcu, napawać zapachem świeżej trawy i śpiewem ptaków. A tymczasem w maju w szkole nadchodziły sprawdziany, kartkówki, zaliczenia i odpowiedzi. Nauczyciele najwyraźniej też czuli wiosnę i robili się bardziej drażliwi niż zwykle, wymyślali coraz to nowe sposoby na udręczenie uczniów i dowalenie pracy zarówno im, jak i sobie. Zatem Łucja od świtu do zmierzchu uczyła się na kolejne klasówki, robiła prace dodatkowe, które mimo że dodatkowe, były jednak obowiązkowe, czytała lekturę za lekturą, zasypiała nad nikomu niepotrzebnymi prezentacjami, udawała wszystkowiedzącą i próbowała przy tym nie zwariować.
Wychodziło na to, że Łucja równie mocno kochała, co nienawidziła maj.
Gdyby mogła, położyłaby się spać pod koniec kwietnia, przespała cały maj i obudziła się w na początku czerwca. Ścierpiałaby już nawet to, że straciłaby przez to najpiękniejszy czas w roku. Byleby tylko nie musieć wciąż się uczyć i uczyć, i męczyć w tej szkole, podczas gdy można byłoby robić coś innego. Gdyby chociaż padało… Ale przez pierwsze pięć dni maja nie spadła nawet kropla deszczu. Cóż za irytujące odciągacze od nauki.
Łucja ominęła szerokim łukiem pracownię Klary na środku dywanu i usiadła przy biurku. Miała jeszcze do napisania referat na biologię na temat profilaktyki nowotworowej oraz wypracowanie z historii na sto słów o czymś, czego nawet nie starała się zapamiętać. Westchnęła. Choć zawsze lubiła historię, była na kierunku biochemicznym i siłą rzeczy wyrzucała z głowy wszystko to, co nie przyda jej się później, na maturze czy na studiach.
- Skończyłam! - oznajmiła wielce zadowolona z siebie Klara.
Łucja mruknęła niewyraźne: mhm, skrobiąc zawzięcie w zeszycie o sensie (lub raczej jego braku) drugiej wojny światowej. Sor od historii zwykle zadawał im prace na pięćdziesiąt słów, ale tym razem zaszalał. Albo potrzebował ocen do średniej, albo specyficznie lubił temat drugiej wojny światowej. Wątpliwe było, czy uważał to po prostu za ważne. Sor od historii nie działał według normalnych zasad istnienia.
- Zobacz. - Niezrażona niczym sześciolatka wetknęła siostrze swoje dzieło pod nos. - Ładne?
W tej sytuacji Łucja musiała spojrzeć i przez chwilę analizowała to, co miała przez oczami. Różowo-żółto-zielono-niebieską plamę, a na dodatek klejącą się w miejscu, który dziewczyna niechcący tknęła palcem, trudno było uznać za motyla, chyba że miało się zapędy na nowoczesnego artystę. Albo sześć lat. Nastolatka westchnęła i spojrzała na obrazek jeszcze raz. No dobrze, jakby się uprzeć, to to coś różowe przypomina nieco górne skrzydła z niebieskimi plamkami, natomiast to zielono-żółte to mogą być dolne skrzydła. Przynajmniej jakoś symetrycznie jest to ułożone, stwierdziła w myślach. Ósmy cud świata to nie był, ale jak na dziecko w wieku przedszkolnym, Klara poradziła sobie nieźle.
- Bardzo ładne - odparła Łucja, uśmiechając się do siostry.
Dziewczynka rozpromieniła się.
- Już jesteśmy! - rozległ się głos matki z dolnego korytarza.
- Maaamooo! Zobacz, co zrobiłam! - wrzasnęła Klara, wybiegając z pokoju siostry szybciej niż tornado.
Wszystkie pozostawione przez nią kolorowe ścinki zostały zmiecione przez silny podmuch, spowodowany przez gwałtownie otwierające się drzwi - papierki poderwały się z podłogi, zawirowały i rozniosły się po całym pomieszczeniu, zaśmiecając już nie tylko dywan, ale całą powierzchnię pokoju. Ona powinna mieć na imię Chaos, pomyślała Łucja z przekąsem, patrząc na idealne dzieło zniszczenia, którego autorką była sześciolatka. Westchnęła i podążyła za młodszą siostrą.
Ich kuchnia była duża i jasna, jednocześnie staroświecka i nowoczesna. Ojciec (architekt z zawodu i projektant wnętrz z zamiłowania) osobiście postarał się, żeby wszystkie dwudziestowieczne sprzęty, takie jak lodówka, kuchenka gazowa, czy mikrofalówka, ładnie pasowały do starych mebli, które kupiła chyba jeszcze jego babka. Matka nie raz wspominała, że to skansen, nie dom i nie była z tego zbytnio zadowolona, choć to i tak był kompromis, bo babka Anna patrzyła krzywo na takie dziwne urządzenie jak mikrofalówka, a przy rozbieraniu kaflowej kuchni mało nie dostała zawału. Matka z kolei wolałaby zrobić w pomieszczeniu (a także w całym domu) gruntowny remont i urządzić ją w nowym stylu - drewno i stal, to było jej marzenie. Ojciec wzruszył ramionami i zostało jak dawniej. Do kuchni prowadziły dwie pary drzwi - jedne z korytarza, a drugie bezpośrednio z ganku, które kiedyś było wejściem dla służby i dostawców. Na środku pomieszczenia stał drewniany, stół duży, o okrągłych rogach oraz dziesięć krzeseł, a okna zajmowały dwie ściany - jedne wychodziły na ogród, który ojciec wydarł z parku, a drugie już tylko na park i kawałek żwirowej alejki do bramy wjazdowej. Ogólnie nie wyglądało to tak źle, było tu czysto i jasno i nawet matka nie miała do niego większych zastrzeżeń.
- Co tam u cioci Kamili? - rzuciła Łucja, pomagając matce rozpakować torby z zakupami. - Kaśka poradziła sobie w końcu z tą fizyką? Ciocia mówiła kiedyś, że może podrzuci ją do nas, żebyśmy z Łukaszem jej pomogli, ale cisza.
Klara zamęczała właśnie ojca, każąc mu komplementować swój bohomaz, a rodziciel, jako architekt i człowiek o wielkiej wyobraźni, wymyślał coraz to nowe sposoby na interpretację tego wątpliwego dzieła. Matka zerknęła w ich stronę, ale tylko pokręciła głową, nie skomentowawszy tego nawet słowem.
- Hm, tak, tak - odparła z nietypowym jej roztargnieniem, wyjmując z jednej z toreb jogurty i układając je w lodówce prawie alfabetycznie. - Kamila mówiła, że załatwiła Kasi dwie godziny korepetycji u znajomej i zaraz poszło jej lepiej.
- To super.
Maria Ossowska miała czterdzieści pięć lat, kasztanowe loki, które zawsze ścinała krótko za uchem, ciemnoniebieskie oczy, lekko zadarty nos oraz bladą cerę. Wzrost i posturę Łucja odziedziczyła właśnie po niej. Z kolei Jacek Ossowski był wysokim, czterdziestosiedmioletnim brunetem o czarnych oczach i ciemniejszym odcieniu skóry. Matka była matematyczką w niewielkim gimnazjum w małej wsi dziesięć kilometrów za Miastem, ojciec zaś architektem działającym na własną rękę i przyjmującym zlecenia od tego, kto da więcej. Matka była poważna, może nieco chłodna, zawsze musiała mieć wszystko ułożone i dopięte na ostatni guzik, ojciec natomiast ciągle czegoś zapominał, gubił różne rzeczy i nieustannie chodził z głową w chmurach. Matka nie cierpiała ich domu, ojciec go uwielbiał. Małżeństwem byli od dwudziestu dwóch lat, ich najstarsze dziecko liczyło dwadzieścia wiosen, zaś najmłodsze sześć. Ich związek tylko z pozorów wydawał się być nieudany.
Matka opowiadała Łucji o nowych meblach, które ciotka Kamila kupiła do pokoju Kasi (to wcale a wcale nie była aluzja!), gdy nagle rozległ się dzwonek do drzwi, na dźwięk którego wszyscy się skrzywili. Klara pisnęła i zasłoniła sobie uszy rękoma. Matka spojrzała na ojca ze zdegustowaną miną.
- Mówiłam, że trzeba to naprawić! - fuknęła rozwścieczona, wpatrując się w swojego męża z mordem w oczach.
- Zrobię to - odparł ojciec niefrasobliwie, uważnie przyglądając się dziwnemu dziełu Klary, które trzymał w rękach. Łucja odniosła wrażenie, że wcale nie dotarł do niego wściekły ton kobiety jego życia, która podparła się pod boki niczym pani Weasley krzycząca (lub raczej: wydzierająca się) na swoich synów.
- Kiedy? Mówisz tak od trzech miesięcy!
- Zrobię, zrobię - wymamrotał, trochę już speszony. - Jak będę miał czas.
Maria prychnęła i ruszyła otworzyć drzwi.
- Jasne - rzuciła jeszcze przez ramię. - Czyli nigdy.
Nieco zakłopotany ojciec podrapał się po głowie, tępo wpatrując się w drzwi, w których zniknęła jego żona. Łucja poklepała go pocieszająco po ramieniu, ale chyba tego nie zauważył.
Dom rodziny Ossowskich był dosyć duży i bardzo stary, osiemnastowieczny, drewniany, ze szklanym tarasem i rozległym parkiem, w którym rosły tylko żółte kępki trawy gdzieniegdzie i wyschnięte drzewa, bezlistne niezależnie od pory roku. Dom sąsiadował z pięknymi willami w nowoczesnym stylu, przy których wyglądał jak mieszkanie upiorów. Łucja twierdziła, że dodawało mu to uroku, ale jej matka miała inne zdanie. Wiele razy namawiała ojca, żeby go sprzedali muzeum i kupili sobie porządny, nowy, murowany dom w centrum, tak jak cywilizowani ludzie w cywilizowanym świecie, pracujący ich zawodach, jednak ojciec był nieugięty - w końcu to była jego historia. Dom stał dalej stał więc na obrzeżach Miasta, między willami, ale tak jakoś samotnie i straszył zbłąkanego przechodnia. Od żelaznej, ciężkiej i nie rzadko zacinającej się, bramy z literą „B” na złączeniu, prowadził do niego wąski podjazd między drzewami i kępami trawy, który miał sto, a może nawet więcej metrów i naprawdę długo szło się nim pieszo, a zwłaszcza w nocy. Podjazd kończył się małym podwórkiem, który, jak wszystko tutaj, wydarty został z parku obejmującego część zarówno przed domem, jak i część za domem - otaczał budynek ze wszystkich stron i chyba tylko jakimś cudem udało się ojcu wyrwać z niego trochę terenu na podwórko i niewielki ogród. Ścieżka kończyła się wąskimi, drewnianymi schodami, które bardzo skrzypiały przy każdym kroku oraz werandą z kiedyś ładną barierką.
Łucja nie mogła zaprzeczyć, że dom był nieco straszny, lekko gotycki, ale ona szczerze go ubóstwiała. Nie rozumiała, dlaczego matka go tak nienawidziła. Miał jedno piętro i niskie poddasze, na którym dawniej mieściły się pokoje dla służby, a obecnie składowano tam wszystko, co nie nadawało się już do użytku, ale wciąż szkoda było wyrzucić. Ojciec oczywiście był niesamowitym graciarzem, a matka wznosiła oczy do nieba i go za to przeklinała. W środku dom był trochę ciemny, mroczny, tak samo gotycki jak na zewnątrz, ale też ładny i z duszą. I należał do przodków Łucji od wielu pokoleń. Mimo nieco niechlujnego wyglądu był to dom bardzo zadbany, ojciec starał się, aby nic nie przeciekało, szkody naprawiane były na bieżąco, wymienił wszystkie rury i kabelki i naprawdę uważał, żeby nic nie było niebezpieczne dla jego mieszkańców. Ale wciąż coś było nie tak. Wciąż się coś sypało, nieustannie coś zaczynało trzeszczeć i odmawiać posłuszeństwa. Jak ten dzwonek do drzwi.
Łucja kochała swojego ojca i wiedziała, że matka też go kocha, ale czasem nie mogła go zrozumieć. Był to człowiek całkowicie zamknięty w swoim świecie i nie przystosowany do życia w tym prawdziwym. Łucja nie miała pojęcia, jakim cudem wyrabiał się z pracą w terminach i oddawał ją w przyzwoitym kształcie, skoro nie potrafił zapamiętać hasła do swojego telefonu, że skarpetki pierze się w pralce, a nie w lodówce, natomiast w mikrofalówce nie da się ugotować jajek na twardo i który przynajmniej dziesięć razy zablokował swoją kartę do bankomatu. Zeszłej jesieni zaczął przeciekać dach w jednym z pomieszczeń na poddaszu, a ojciec tak długo nie mógł się do tego zabrać, że matka w końcu zagroziła rozwodem. Podziałało od razu. Także w ten sposób została rozebrana kuchnia kaflowa oraz założone podłogowe ogrzewanie powietrzne w całym domu (jedyne sensowne wyjście w drewnianym budynku). Łucja była pewna, że w ten sposób rodzicielka dałaby radę przeforsować każdy pomysł -  nawet ten z zamontowaniem automatu w bramie wjazdowej, przed którym ojciec zapierał się rękoma i nogami. A automatycznie otwierana brama to nie taki zły pomysł. Zwłaszcza że cholerstwo było strasznie ciężkie, a walczenie z nim w deszczu to istna droga przez mękę.
Matka wróciła do kuchni po kilku minutach, gdy ojciec zdążył już zapomnieć o całej sprawie i znów wygłupiał się z Klarą, łaskocząc ją tak zawzięcie, że śmiech dziewczynki pewnie słychać było u sąsiadów. Łucja przyglądała się temu z lekkim uśmiechem. Gdy sama miała sześć lat, wspólne wygłupy z ojcem były ich częstym zajęciem, bo mężczyzna był jak duży dzieciak. Rodzicielka posłała mu rozeźlone spojrzenie i nie skomentowała, choć widać było, że miała na to ochotę. Położyła na najbliższym pustym blacie kilka biało-szarych kopert.
- Listonosz? - zdziwiła się Łucja, chwytając pierwszy list z brzegu. Wciąż nie mogła uwierzyć, że komukolwiek chciało się leźć taki kawał pod same drzwi.
Rachunki, rachunki, rachunki. W sumie, nawet nie dziwne, że pan Listonosz postanowił dostarczyć to do rąk własnych. Obecnie pocztą (a już zwłaszcza Polską) przychodziły jedynie rachunki, przypomnienia, powiadomienia oraz reklamy. Ale kurierzy nie byli takimi masochistami i zwykle dzwonili, że stoją pod bramą, nawet gdy była ona otwarta.
- Trzeba kupić psa, to nie będzie przyłaził - oznajmiła niespodziewanie Emilia, ich prywatny duch rodzinny.
Łucja automatycznie spojrzała w okno, które było już całkiem czarne. Nawet nie zauważyła, gdy ktoś, pewnie matka, zapalił światło w kuchni.
Emilia lewitowała beztrosko za stołem, jakby w życiu nie robiła nic innego. I pewnie nie robiła od chwili śmierci. Matka spojrzała na nią zdegustowana, Klara z lekkim przestrachem, Łucja ze znudzeniem, a ojciec z czystą obojętnością, jakby oglądał w życiu dziwniejsze rzeczy niż duch młodej dziewczyny lewitujący w jego prywatnej kuchni. W sumie, to Emilia nie była najdziwniejszym mieszkańcem tego domu, choć najbardziej upierdliwym. W dawnym pokoju Helenki rezydowała od jakiegoś czasu madame Henryka, pierwsza właścicielka domu, która przeniosła się tam z jednej z sypialni na parterze po tym, jak okazało się, że w pomieszczeniu tym straszy. Jasne, łącznie od dwustu dwudziestu lat. Mała Elżunia, ich rodzinny duch numer trzy, straszyła w tym budynku od około stu sześćdziesięciu lat i była, zdaje się, praprawnuczką madame Henryki. Emilia miała niesprecyzowane pochodzenie i trudno było nawet przypasować ją do drzewa genealogicznego.
Dom Ossowskich był więc Nawiedzonym Dworem.
Duchy były jednym z powodów, dla których matka za wszelką cenę chciała się stąd wyprowadzić. O ile za dnia były całkiem znośne, czasem któryś jęknął, czasem objawił się w jakimś bardziej zacienionym miejscu lub przy zachmurzonym niebie (ostre światło słoneczne je osłabiało), bardzo rzadko coś przestawił, o tyle w nocy były w gruncie rzeczy nie do zniesienia. Zwłaszcza Emilia, która lubowała się w rzucaniu nożami, opróżnianiu szuflad oraz wyrzucaniu różnych rzeczy przez okna, niekoniecznie otwarte. Madame Henryka często jęczała w nocy, że znów boli ją w krzyżu i wzywała głośno swoją służącą, Kazię, a potem przez pół nocy wyzywała ją od najgorszych, gdy ta do niej nie przychodziła. No cóż, trochę trudno się dziwić, w końcu nie żyła i to od dobrych dwustu lat. Madame Henryka nie miała pojęcia, że umarła i z całej swojej mocy zapierała się przed tą świadomością, co, według Łucji, było trochę głupie. Nawet Elżunia to sobie uświadomiła, mimo swoich ośmiu lat w chwili śmierci. Właściwie to Elżunia jako jedyna nie sprawiała kłopotów, po prostu była i zwykle siedziała na poddaszu lub w jednej ze zwykle nie używanych sypialni na parterze, bawiąc się cicho starymi zabawkami Łucji i Klary. Na poddaszu były jeszcze dwa duchy, bezimienne i bezproblemowe duszki dzieci, zapewne któregoś ze służących, które uciekały na widok ludzi. Czasem słychać było tylko w nocy ich ciche tupanie, rzadziej śmiech. W sumie to nikt tak do końca nie wiedział, jak one dokładnie wyglądały, bo jedyny kontakt z nimi utrzymywał się przez Elżunię, która czasem chodziła do nich na poddasze się bawić i opowiadała potem o nich Łucji albo Łukaszowi, którzy jako jedyni rozmawiali z duchami z własnej woli. Klara też czasem bawiła się z Elżunią, gdy matka tego nie widziała.
Matematyczny umysł rodzicielki wykluczał istnienie duchów, a gdy nie miał żadnych argumentów na to, że to tylko wspólny wymysł ich wyobraźni, nakazywał to ignorować. Wszystkim, niezależnie, czy im się to podobało, czy nie. Nawet gdy noże same wbijały się w kuchenne drzwi, książki wyrywały sobie kartki, bielizna wyskakiwała z szuflad, a telewizor trenował skoki przez okno. Maria Ossowska mówiła: Nie! i tak miało być. Nie udało jej się z Łukaszem ani z Łucją, próbowała zatem z Klarą, która była tak samo oporna na logikę i zdrowy rozsądek.
Wszyscy troje byli czarownicami. Nikt nie wiedział jakim cudem, skoro oboje rodziców nie miało żadnych magicznych zdolności, a na dodatek ich rodzona matka zapierała się przed tym rękami i nogami. Za to babcia Anna, słynna na całą okolicę zielarka i uzdrowicielka metodami naturalnymi, odtańczyła podobno nad kołyską każdego z nich dziki taniec radości, gdy zobaczyła niepodważalny czarodziejstwa u całej trójki. Babka Anna twierdziła, że jej rodzona matka, Leokadia Michalak, była wiedźmą i że każdy właściciel tego domu przed nią był wiedźmą, a także że ona sama nią była, tylko z utajonym genem. Który jakimś cudem odnowił się na trójce dzieciaków. Prawdopodobnie jakiś przodek matki był czarownicą, ale ta nie chciała się do tego przyznać za żadne skarby świata. Nie i już! W sumie, nawet trudno było się dziwić chłodno myślącej matematyczce z dobrego, acz biednego domu, która w wieku lat dwudziestu trzech wyszła za lekko zwariowanego, dwa lata starszego faceta ze starym, drewnianym domem jako dziedzictwem (przy czym nikt jej nie powiadomił, że prócz właścicieli, rezydowały w tym domu trzy duchy) i urodziła mu trójkę czarodziejskich dzieciaków. To było dla niej trochę za wiele.
Teraz spojrzała na Emilię ze wściekłą miną, prychnęła, a potem odwróciła się i jakby nigdy nic wróciła do rozpakowywania zakupów. Jak wspomniano, matka stosowała metodę ignorowania. Nie widzę, więc tego nie ma. Może miała nadzieję, że to jedynie zbiorowa halucynacja, wywołana zagrzybionymi pomieszczeniami, która zniknie, gdy człowiek przestanie w nią wierzyć? A Emilia wcale się tym nie przejęła i dalej lewitowała za stołem.
- Jedliście coś na obiad? - zapytała kobieta Łucję.
- Kanapki - odparła dziewczyna ze wzruszeniem ramion, nalewając wody do czajnika elektrycznego. - W lodówce były tylko żeberka. - Oczywiście żeberka od lodówki. Takie określenie na pustki w tym urządzeniu wymyślił ojciec, który mówił na swój komputer Stefan, a telefon ochrzcił imieniem Czesław.
- No to zrobię jakąś większą kolację. Klarciu, zawołaj Łukasza.
- Nie ma! - pisnęła dziewczynka.
Matka spojrzała pytająco na starszą córkę, która wzruszyła ramionami.
- Wyszedł z kolegą.
- Z facetem wyglądającym jak uciekinier z motocyklowego gangu - prychnęła usłużnie Emilia. - A przedtem rozłożył komputer na części - dodała uprzejmie.
Łucja zgromiła ją wzrokiem. Upierdliwość Emilii polegała także na tym, że nigdy nie można było przewidzieć, gdzie akurat jest i co akurat podsłucha, a potem postanowi rozgadać każdemu, kto jej się nawinie. Niezależnie, czy chciał, czy nie chciał jej słuchać. Dla ich rodzicielki była więc doskonałym źródłem informacji, nawet jeśli kobieta najczęściej wypierała z umysłu jej istnienie.
- Z kim? - zapytała z groźną miną.
Łucja westchnęła. Przynajmniej próbowałam, posłała w myślach do Łukasza, choć wiedziała, że to do niego nie dotrze. Była raczej kiepska w telepatii.
- Z takim jednym - przewróciła lekceważąco oczami. - W sumie nie jest taki zły, choć niezbyt sympatyczny. Szkoda, że nie widziałaś jego miny, gdy trzasnęłam mu drzwiami przed nosem - dodała z ożywieniem. - Ha! Nie spodziewał się tego. Pewnie myślał, że padnę przed nim na kolana i będę przepraszać, że raczę oddychać tym samym powietrzem co on.
Matka uniosła brwi.
- Mówiłaś, że nie jest taki zły.
- Wiesz, jacy są chłopcy, mamo. - Łucja machnęła na to ręką. Wyjęła z szafki cztery kolorowe kubki i wrzuciła do nich po torebce herbaty. - Zwłaszcza ci starsi. Zanim zdążyłam się odezwać, spojrzał na mnie jak na jakąś smarkulę, którą nie trzeba zawracać sobie głowy. Założę się, że był starszy najwyżej trzy lata. Tacy to zawsze myślą, że są już dorośli i wszystko im wolno.
- I miał na imię Daniel - podsunęła usłużnie Klara siedząca na kolanach u ojca, który wyglądał, jakby nie miał zielonego pojęcia, o co chodzi. - I wcale nie miał tatuaży i motoru. Był samochodem.
Matka wyglądała na lekko zdezorientowaną i chyba całkowicie zapomniała o drugiej części wypowiedzi Emilii, która dotyczyła rozłożonego na części pierwsze komputera. Łucja pomyślała, że przynajmniej z tego udało jej się wybrnąć. Zalanie potokiem słów zawsze było najlepszą metodą obrony.
- Mówił, kiedy wróci?
- Wieczorem.
- Już jest wieczór - zauważyła kobieta, spoglądając na zegar z kukułką (która od lat nie kukała) wiszący nad lodówką. - Jest po dwudziestej pierwszej.
- Mamo, on ma dwadzieścia lat. - Łucja znów przewróciła oczami.
- Ale mieszka w moim domu i ma stosować się do moich zasad.
- Dobrze, zadzwonię do niego, okay?
Rodzicielka zawahała się, ale w końcu niechętnie przystała na tę propozycję i wróciła do przyrządzania posiłku. Nastolatka pobiegła na górę po swoją komórkę, która leżała pewnie jeszcze od piątku gdzieś na dnie szkolnej torby. Dziewczyna stwierdziła, że SMS od siostry jest mniejszym obciachem dla dwudziestoletniego faceta niż telefon od matki. Nawet jeśli zawierał zdanie: Mama każe wracać Ci do domu na kolację. Kurczę, pomyślała, szybko wpisując słowa. Nasza matka to wie, jak zrobić człowiekowi wiochę przed kumplami. Po chwili przyszła odpowiedź od brata: Powiedz jej, że też ją kocham. Jadłem na mieście. Wrócę rano. Łucja napisała natychmiast: Chcesz mnie zamordować? Chłopak wcale się tym nie przejął. Ciebie też kocham, odpisał zaraz i rozmowa się urwała.
Rzuciła telefon na łóżko i sarknęła pod nosem o parszywym losie młodszego rodzeństwa. Emilia przeniknęła przez podłogę i zawisła naprzeciwko niej.
Emilia była młodą dziewczyną gdzieś w wieku Łucji, o ciemnych, prostych włosach sięgających jej do pasa oraz szczupłej twarzy, ubrana w długą, białą szatę, wyglądającą jak u stereotypowego ducha, która zakrywała każdy skrawek jej ciała, prócz twarzy, dłoni i stóp. Jako jedyna miała na sobie coś takiego, bowiem Elżunia i madame Henryka ubrane były w to, w czym umarły - dziewczynka w ciemnoszarą sukienkę z fartuszkiem i białe rajstopki, zaś starsza pani w czarną, pogrzebową suknię o wielu fałdach i koronkach oraz czepek. Nieco przezroczyste oczy Emilii były czarne i może nie byłoby to takie przerażające, w końcu większość osób z rodziny Ossowskich posiadała czarne lub chociaż bardzo ciemne oczy, gdyby nie to, że były one właśnie trochę przezroczyste, jak to się duchom zdarzało. No i ten niezbyt miły uśmiech, którym zmarła dziewczyna obdarzała każdego, kto miał to nieszczęście i na nią spojrzał. Gdyby stworzyć ranking duchów, absolutnie byłaby na ostatnim miejscu.
Łucja zgadywała, że Emilia została zamordowana, dlatego była tak niemiła dla żyjących, ale bezpośrednio zainteresowana nie chciała nic powiedzieć na ten temat. Duchami zostawały trzy typy czarownic: ginące śmiercią tragiczną i nie do końca rozumiejące, co się właściwie stało i jak przejść dalej, nieświadome własnej śmierci lub zamordowane przez kogoś i pałające żądzą zemsty. Elżunia należała do pierwszej grupy, madame Henryka do drugiej wraz z duszkami z poddasza, a dla Emilii pozostawała grupa trzecia. Dlatego to właśnie Emilia była najwredniejszym, a jednocześnie najbardziej nieszczęśliwym ze wszystkich. Jednak każdego ducha zawsze można jakoś poskromić.
- Coś się stało? - zapytała Emilia, przekrzywiając lekko głowę na bok.
Łucja wzruszyła ramionami.
- Czemu?
- Nie wiem, masz osobliwą minę.
To był pierwszy duch tego domu i czasem nastolatka potrafiła zapomnieć, że był równie stary co budynek. Słowo: osobliwą, nie zostałoby użyte przez żadną inną dziewczynę w jej wieku. No chyba że przez Łucję. Ona uwielbiała dziwne, stare słowa, których nikt nie potrafił zrozumieć. W końcu wychowała się z duchami.
- Obchodzi cię to? - rzuciła nieuprzejmie do Emilii.
- Nie bardzo - westchnęła tamta, ale Ossowska widziała, że zżera ją od środka ciekawość. Ten duch był wyjątkowo wścibską istotą.
- No to po co pytasz?
- Z uprzejmości. - Emilia zrobiła najbardziej niewinną minę na świecie.
Łucja prychnęła.
- Jasne.

Mimo jej obaw, matka jednak jej nie rozerwała. Wprawdzie nie była zbytnio zadowolona, ale w czasie kolacji zamiast wyżywać się na dziewczynie, fukała na biednego ojca, który nie mógł pojąć, czemu stał się nagłym obiektem złości własnej małżonki. Łucja i Klara próbowały go ratować, jednak nie szło im to zbyt dobrze. Gdy matka już się na coś nakręciła, musiała zużyć cały zapas energii i nic nie mogło jej powstrzymać. Dziewczyny tylko współczuły ojcu. Natomiast Emilia wydawała się nieźle bawić i chichotała jak szalona, znów wisząc między stołem a oknem.
Po późnej kolacji Łucja wzięła w miarę szybką kąpiel z dużą ilością piany i lawendowego olejku (Prysznic? Kochanie, ale jak to prysznic? To zaburzy obraz naszej łazienki! - słowa ojca) i wczołgała się do swojego łóżka. Miała nadzieję, że choć trochę się prześpi, zanim Emilia znajdzie sobie jakieś konstruktywne zajęcie i wymyśli, co też można tej nocy wyrzucić przez okno. To była jej ulubiona robota - wyrzucanie różnych rzeczy przez okno.
Kiedyś posłała do diabła nowy telewizor. To był pierwszy raz, kiedy ojciec tak naprawdę się wściekł i bezapelacyjnie zażądał egzorcysty. Pojawił się zasuszony staruszek z torbą chyba większą od niego, pochodził najpierw po całym budynku, popatrzył, posłuchał i stwierdził, że zdarza się w tak starych domach i nie jedno już widział. Ojciec był zadowolony, ale matka patrzyła na to z powątpiewaniem. Nikt, kto nie mieszkał choć przez miesiąc w ich domu, nie mógł powiedzieć, że widział już wszystko. Facecik w czarnym garniturze pomachał kadzidełkiem to tu, to tam, pomamrotał kilka słów po łacinie, pokropił każdy kąt wodą, a gdy skończył i zbierał się już do wyjścia, gdy zapadł zmrok i Emilia osobiście kazała mu iść do diabła. I poszedł. A raczej pobiegł, aż się za nim kurzyło, zapominając przy tym śmiesznego, czarnego melonika. Chyba tego akurat nie miał okazji nigdy widzieć.
Egzorcysta zwiał, a duchy zostały. Chyba mało je ruszyło, że ktoś próbował je wypędzić z ich mieszkania. Przynajmniej Emilię niewiele to ruszyło, bo, o ile Łucja się orientowała, pozostałe duchy pochowały się w piwnicy, gdzie nikt nie wpadł na pomysł, żeby zajrzeć. Emilia była natomiast duchem zemsty, a na takie nie działały żadne egzorcyzmy, niestety. Duchy zemsty były wyjątkowo upierdliwe i trudne do pozbycia się. Dopóki nie zdecydowały się z własnej woli przejść na drugą stronę, nie można było kompletnie nic z nimi zrobić.
Spektakl Emilii zaczął się chwilę po północy, Łukasz wrócił koło drugiej. Ten dom miał bardzo cienkie ściany. Łucja słyszała, jak matka wydziera się na jej brata, przekrzykując nawet stukot szuflad i klnącą na czym świat stoi madame Henrykę, do której znów nie przyszła służąca. Ich matka miała naprawdę potężny głos, a do tego doskonały słuch. Nie istniała możliwość, żebyś wymknął się lub wemknął z domu niezauważony przez nią. Nie w tym życiu.
Łucja w półśnie nakryła głowę poduszką i dalej poszła spać. Mieszkała w tym domu prawie osiemnaście lat i dawno już przestała zwracać uwagę na takie drobne jego mankamenty. Jak na przykład denerwujące poltergeisty.

Droga Helenko,
Widzisz, czas to pojęcie względne. Choć nie mam na nic czasu, to jednocześnie wystarczająco dużo, żeby się wszystkim zmęczyć i znudzić. Wyobrażasz sobie?
Twoja Łucja

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Raion