poniedziałek, 10 czerwca 2013

Opowiadanie czternaste; część 1

         Bardzo dawno niczego nie dodawałam. Nie bardzo miałam co, bo dawno też nie pisałam nic ściśle niezwiązanego z moim stałym blogiem, "Sercem Smoka". Natchnienie na tę historię przyszło do mnie nagle, chyba wyłącznie dlatego że powinnam uczyć się do sesji. Ale jestem niesamowicie zadowolona z tego, co powstało i ma jeszcze powstać. O to właśnie mi chodziło. Chcę więcej. 



"Zmierzch" według Beatrice,

czyli zawsze można dodać jakąś postać, no nie?


PROLOG. Ocal mnie

        James był przystojny, czarujący i tak niesamowicie wspaniały wobec mnie, że czasem zastanawiałam się, czy to nie sen. Jak to możliwe, że ktoś taki jak ja - całkiem przeciętna i niezbyt popularna klasowa kujonka w czerni i ciężkich butach - zwrócił na siebie uwagę najbardziej pożądanego chłopaka w szkole? To było tak niesamowicie nieprawdopodobne, że prawie nierealne. Niekiedy przychodziło mi na myśl, że może to wyłącznie dlatego że mój ojciec był prokuratorem, a macocha lwicą salonową, oboje potwornie wyniośli i chłodni, a do tego szalenie bogaci i na dodatek wpływowi. Ale potem znów wpadałam w bezpieczne ramiona Jamesa i wszystko przestawało się liczyć. To było wspaniałe.
        - Dokąd mnie zabierasz? - zapytałam po raz tysięczny tego wieczoru, gdy jechaliśmy terenówką jego ojca w głąb Everglades. Mokradła otaczały prawie całą południową granicę słonecznego Miami i stanowczo nie były moim ulubionym, ani tym bardziej wymarzonym, miejscem na randkę z Jamesem.
        - Zobaczysz - odparł, uśmiechając się tajemniczo.
        Musiałam uwierzyć na słowo, że spotka mnie tam coś tak niesamowitego, że nigdy tego nie zapomnę. Inaczej nie dało się wytłumaczyć faktu, że James zmusił mnie do ubrania może niezbyt wytwornej, ale za to na pewno nie nadającej się do zwiedzania bagien białej sukienki do kostek, którą do tej pory miałam na sobie tylko raz - kupiła mi ją macocha całe wieki temu z okazji wielkiego balu na cześć czterdziestych urodzin ojca. Słynne białe przyjęcie Emily i Nathana Greyów, które do tej pory było tematem rozmów na salonach. Na dodatek James namówił mnie też do starcia makijażu á la wściekła wampirzyca, bez którego nie wychodziłam z domu odkąd skończyłam piętnaście lat, a który zawsze doprowadzał Emily, drugą żonę mojego ojca, do szaleństwa, bo swoim wyglądem nie pasowałam do jej wizji idealnej rodziny. W ogóle mi to nie przeszkadzało, bo Emily nie pasowała według mnie do wizji idealnej matki. W ogóle do wizji matki. Bez makijażu czułam się prawie naga i pewnie bym się krępowała, gdyby nie to, że był ze mną James. Sam miał na sobie ciemne jeansy i białą koszulę, która kontrastowała z jego typowym spojrzeniem niegrzecznego chłopca, które tak często mi posyłał. Czarne włosy jak zawsze miał w nieładzie, zielone oczy błyszczały tajemniczo, a na ustach błąkał się uśmiech, którego nie potrafiłam zinterpretować. Było w nim coś mrocznego.
        - James, ja naprawdę nie cierpię niespodzianek - zrzędziłam dalej, nie mogąc się powstrzymać. - Powiesz mi, gdzie jedziemy? Masz zamiar zamordować mnie i zakopać na bagnach? - zażartowałam trochę nerwowo.
        - Możliwe - rzucił ze śmiechem. - Już niedaleko.
        - Nienawidzę niespodzianek - wymamrotałam pod nosem, osuwając się nieco na niewygodnym siedzeniu.
        - To coś naprawdę niezwykłego, Corny. Drugi raz tego nie doświadczysz.
        Coś dziwnego zadźwięczało w jego głosie i nieoczekiwanie przeszedł mnie dreszcz, niezrozumiały dla mnie samej. Spojrzałam podejrzliwie na Jamesa, ale on wyglądał tak samo jak zwykle - szaleńczo przystojny bogaty chłopak z Miami, za którym wzdychały dziewczyny na ulicy, a chłopcy nie próbowali nawet stawać w szranki. Podświadomie czułam jednak, że coś jest nie tak. Otrząsnęłam się. James nigdy nie zrobiłby nic, co by mi się nie spodobało. Zresztą, przyjaźniłam się z jego postrzeloną siostrą i równie postrzeloną kuzynką, które od razu wydrapałyby mu oczy, gdybym tylko wspomniała, że zrobił coś nieodpowiedniego.
Nie zmieniało to faktu, że naprawdę nie znosiłam niespodzianek.
        Wreszcie dotarliśmy na miejsce i James zatrzymał samochód. Zapadał zmrok i od północy zaczął wiać chłodniejszy wiatr, a w okolicy nie było nic prócz błota, wody i nędznych zarośli. James pomógł mi wysiąść, a gdy postawiłam obie stopy na ziemi, muł nieprzyjemnie mlasnął pod moimi lekkimi baletkami. W tej chwili pożałowałam, że posłuchałam chłopaka i nie założyłam jednak jeansów i ciężkich butów. Idealnie nadawały się do łażenia po mokradłach, w przeciwieństwie do tej beznadziejnie długiej spódnicy brudzącej się o podłoże oraz białych pantofelków, które grzęzły w rozmiękłej ziemi. Zastanawiałam się, co się stanie, jak je zgubię. Nie uśmiechało mi się chodzenie boso. Zaklęłam w myślach i szybko zebrałam w dłonie zwiewny materiał sukni, żeby narobić jak najmniej szkód. Może jej nie nosiłam, ale i tak szkoda było mi ją tak bezczelnie upaprać wstrętnym błotem.
        James bez słowa poprowadził mnie w gęste zarośla, odginając ostre gałązki, żebym nie podrapała sobie twarzy i odkrytych ramion. Miałam tylko nadzieję, że nie wpadniemy po drodze na żadnego aligatora. Nie chciałbym stracić kilku części ciała, wszystkie bardzo lubiłam. Gdy wyszliśmy w końcu na coś, co można było nazwać polanką, rozdziawiłam usta ze zdziwienia.
        Miejsce było idealnie okrągłe i zielone. Poczułam się, jakbym nagle znalazła się na innej planecie, a przynajmniej w innym stanie. Na środku leżał kamienny blok, wysoki i szeroki na około czterdzieści cali oraz długi na około osiemdziesiąt, o idealnie gładkich bokach, wzdłuż których ciągnęły się wyryte w kamieniu jakieś dziwne znaki. Może były to słowa w jakimś języku, ale nie był mi znany i raczej nie wyglądał na współczesny. Nagle odniosłam dziwne wrażenie, że był to ołtarz ofiarny i nie mogłam pozbyć się z głowy tej myśli. Cała ta sceneria przyprawiała mnie o zimne dreszcze. Może nie byłam zbytnio religijna, a zamiast tego na co dzień wyglądałam niczym skrzyżowanie wiedźmy z wampirem, ale nie modliłam się do szatana, nie składałam kotów w ofierze i nie piłam ich krwi. Chociaż nie byłam zbytnio strachliwa, w tej chwili miałam ogromną ochotę wziąć nogi za pas i zwiać jak najdalej stąd.
        - Robi wrażenie, no nie? - powiedział nagle James, uśmiechając się w dziwny sposób i podszedł bliżej.
        Nie ufając własnemu głosowi, pokiwałam jedynie głową.
        - Uwielbiam to miejsce - ciągnął chłopak z podekscytowaniem, chyba nawet nie oczekując ode mnie odpowiedzi. - Jest magiczne, zwłaszcza nocą. Ma w sobie takiego coś tajemniczego i zarazem mrocznego.
        Zwłaszcza mrocznego, stwierdziłam w we własnym umyśle, jednak nadal milczałam. Myślałam usilnie, jak najszybciej się stamtąd wydostać. Nie wyglądał na chętnego do odejścia, a sama nigdy nie miałam szans wydostać się z bagien.
        - Chodź, pokażę ci coś - rzucił James niespodziewanie.
        Cofnął się kilka kroków w moją stronę, a potem gwałtownie pociągnął mnie za rękę w kierunku kamiennego ołtarza. Zrobił to tak szybko, że zaskoczona nawet nie zaprotestowałam, za to wypuściłam z dłoni fałdy sukienki. Byłabym zaplątała się w biały materiał, gdybym w porę nie chwyciła go z powrotem, tym razem już tylko jedną ręką. Drugi nadgarstek chłopak cały czas trzymał w swoim żelaznym uścisku. Dałam się bezwolnie poprowadzić do skalnego bloku, a James bez słowa wskazał na jego płaską górną powierzchnię, na której wyryte było jeszcze więcej symboli w tym dziwnym, nieznanym języku. Od patrzenia na nie przechodziły mi po plecach ciarki, choć przecież nic z tego nie rozumiałam. Zmarszczyłam brwi, nie mając pojęcia, o co chodzi Jamesowi. Posłałam mu wyczekujące spojrzenie, na co westchnął ze zniecierpliwieniem i przewrócił oczami.
        - Wygląda na to, że musisz spojrzeć z innej perspektywy - poinformował mnie, bez trudu wspinając się na kamień, a potem wyciągając do mnie rękę, żeby pomóc mi wejść.
        Zawahałam się.
        - No chodź, przecież cię nie ugryzie - ponaglił mnie ze śmiechem. - To tylko niegroźny kawał kamienia.
        Jasne, pomyślałam z przekąsem. Ociągając się, podałam Jamesowi dłoń i pozwoliłam się wciągnąć na kamienny blok. Przyjrzałam się jeszcze raz napisom, klęcząc tuż przy krawędzi zimnej skały i czując oddech Jamesa na swoim karku. Niewiele to dało, nadal nie miałam pojęcia, o co może chłopakowi chodzić, a za to serce podchodziło mi do gardła, że mogłabym je wypluć. Waliło mi tak głośno, że pewnie słychać je było na całym Everglades.
        - James, naprawdę nie wiem, o co ci…
        Nie zdążyłam skończyć, bo niespodziewanie chwycił mnie mocno za ramię i gwałtownym ruchem odwrócił w swoim kierunku, przez co straciłam równowagę. Upadłam na plecy, boleśnie tłukąc sobie łokieć. Syknęłam z bólu, automatycznie łapiąc się za uszkodzone miejsce.
        - Co robisz? - zapytałam z oburzeniem.
        Miałam coś jeszcze fuknąć, ale głos zamarł mi w gardle. James stał nade mną z nożem w dłoni i przerażającym uśmiechem na błądzącym ustach. Chwyciłam ze świstem powietrze w płuca, czując, jak pali mnie w gardle.
        - James, to naprawdę nie jest śmieszne! - pisnęłam, wierząc, że to tylko jakiś makabryczny żart. Coś, czego drugi raz nie doświadczę.
        Faktycznie, nie da się umrzeć dwa razy.
        Twarz Jamesa pokryta była jakąś nieludzką maską, od widoku której zamarło mi serce. Nie mogłam uwierzyć, że to się działo naprawdę. On… On miał zamiar złożyć mnie w ofierze! Panika dopadła mnie i zmiażdżyła moje struny głosowe, przez co nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Ale wiedziałam, że krzyk i tak nie miałby sensu. To była zbrodnia doskonała - w promieniu wielu jardów ani żywej duszy, tylko bagna, zarośla i aligatory. Byłam całkiem sama z szaleńcem.
        - James! - wydusiłam z trudem z siebie.
        Spojrzał na mnie niewidzącym wzrokiem.
        Nóż opadł. Poczułam rozrywający ból w okolicach żołądka i wrzasnęłam, nagle odzyskując głos. Wciąż jeszcze nie mogłam pojąć, że to się dzieje naprawdę, podczas gdy James wyciągnął zakrwawione narzędzie z mojego ciała, a potem zaczął śpiewać nade mną złowrogą pieśń w nieznanym języku. Dotknęłam dłońmi rany, z której obficie sączyła się krew. To było absurdalne, niemożliwe. Otępiała z bólu i niezrozumienia tego, co działo się wokół mnie, bezsensownie próbowałam zatamować ręką krwawienie. Znów nie mogłam krzyczeć, a w ustach poczułam metaliczny smak i nie wiedziałam, czy pochodzi z mojego brzucha, czy może przegryzłam język albo wargę. Nie, nie, nie, to nie mogło dziać się naprawdę. Po prostu nie mogło. Próbowałam ze wszystkich sił obudzić się z tego koszmaru, ale nie mogłam. Błagam, chcę się obudzić. Ale ten zły sen wciąż nie chciał odejść. Po policzkach płynęły mi łzy, krew coraz bardziej rozlewała się na białym materiale, przesiąkała przez moje zdrętwiałe palce i spływała na kamienny ołtarz. Czułam, że powoli zaczynam odpływać w niebyt, choć ból wciąż nie malał. Coraz trudniej mi się oddychało, łapczywie chwytałam powietrze. W końcu zamknęłam oczy.
        Pieśń urwała się nagle i chyba coś uderzyło o ziemię tuż obok kamienia. Jak przez mgłę doszedł do mnie jęk, a potem przekleństwo i kolejny odgłos uderzenia, tym razem inny, jakby kamienia o kamień. Ołtarz zachybotał się. Mimo faktu, że miałam zaraz umrzeć, mój jak zawsze trzeźwy mózg zdziwił się, że cokolwiek mogło potrząsnąć taką solidną kupą skały. Obcy podniesiony głos kazał Jamesowi zabierać tyłek i wynosić się jak najdalej stąd, jeśli chciał jeszcze żyć. James coś warknął, a potem chyba znów uderzył o ziemię. Jakieś lodowate dłonie odsunęły moje własne od obficie krwawiącej rany i przycisnęły do niej coś miękkiego. Ktoś wziął mnie na ręce, a ja miałam wrażenie, jakby podniósł mnie zimny i twardy marmurowy posąg, choć nieznajomy trzymał mnie delikatnie i nawet nie czułam, że się poruszaliśmy. Do moich nozdrzy doszedł nagle cudowny zapach. Zmusiłam się, żeby unieść powieki.
        Zobaczyłam nad sobą ciemne nocne niebo i gwiazdy, które wirowały niczym na karuzeli, tworząc bardziej świetliste smugi niż jasne punkty w oddali. Robiło mi się od tego niedobrze. Spojrzałam niżej. Tuż nade mną znajdowała się obca twarz najpiękniejszego mężczyzny jakiegokolwiek widziałam. Skoro i tak miałam zaraz umrzeć, mogłam się zachwycać. Miał idealnie gładką, białą skórę, idealne rysy i jasne włosy oraz usta zaciśnięte w cienką linię, choć mogłabym się założyć, że były idealnie wykrojone.
       - Jesteś aniołem? - wyszeptałam głupio, pierwsze co przyszło mi na myśl, na dodatek tak słabo, że nie byłam pewna, czy mnie usłyszy.
       Spojrzał na mnie złocistymi oczami.
       - Nie - odparł miłym dla ucha głosem, w którym pobrzmiewała złość. - Nie jestem aniołem, a ty nie umrzesz. Nawet mi się nie waż - warknął przez zęby, a ja pomyślałam, że to nie ładnie denerwować się na umierającego.
       Zmusiłam swoje usta do uśmiechu.
       Chciałam powiedzieć, że skoro nie był aniołem, nie miałam zamiaru nigdzie się stąd ruszać bez niego, ale odpłynęłam nicość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Raion