piątek, 19 lipca 2013

Opowiadanie czternaste; część 2

Naprawdę lubię to opowiadanie. Mimo że to "Zmierzch", wydaje się dobrze. Tylko blogspot znów płata mi figle przy kopiowaniu z Worda. Ja już nie mam pojęcia, co z tym zrobić. Irytujące. 



"Zmierzch" według Beatrice,

czyli zawsze można dodać jakąś postać, no nie?


ROZDZIAŁ 1. Opowieści na dobranoc


kwiecień 2001
Gdy otworzyłam oczy, od razu oślepiła mnie wszechobecna biel. Zamknęłam je od razu. Umarłam? Znów uchyliłam powieki, tym razem ostrożnie, wiedząc już, co mnie czeka. Dokładnie nade mną wisiała jaskrawa jarzeniówka, po mojej lewej stronie coś nieznośnie pikało, a pod nosem czułam jakąś rurkę, która wcale mi się nie podobała. Pachniało w sposób, którego nie znosiłam, poza tym dochodziły mnie kroki i odgłosy przytłumionych rozmów gdzieś zza ściany. Szpital.
Czyli przeżyłam.
W końcu przyzwyczaiłam się do jasności i ostrożnie rozejrzałam po niezbyt dużej sali. Leżałam w niej sama, co nie było dla mnie zaskoczeniem. Ojciec nigdy nie pozwoliłby położyć mnie w jednym pomieszczeniu z obcymi ludźmi, za co tym razem byłam mu wdzięczna. Samotne krzesło pod ścianą było puste, drzwi na korytarz uchylone, a na małym stoliku pod oknem stał szklany wazon ze świeżymi kwiatami. Zrobiło mi się trochę smutno, że nikt nie czekał na moje przebudzenie, jednak nie spodziewałabym się tego nawet w snach. Niebo za oknem miało szary odcień, ale nie wiedziałam, czy słońce wstawało, czy może zapadał zmierzch.
Nie byłam przyzwyczajona do bezruchu i przez to nie miałam zielonego pojęcia, co powinnam zrobić. Byłam ciekawa, ile byłam nieprzytomna, jak się tu znalazłam, ale chyba bardziej, co tak właściwie się stało. Mój mózg podpowiadał mi wersję o złożeniu w ofierze przez własnego chłopaka na mokradłach Miami i złotowłosym aniele z kamienia, który niósł mnie na rękach przez całe Everglades, ale sama w to nie wierzyłam. Poruszyłam się na próbę, sprawdzając, czy wszystko mam na miejscu. W zasadzie nic mnie nie bolało, choć moje ciało było odrętwiałe i niezbyt skore do działania. Pomacałam się w miejscu, w którym James ugodził mnie nożem i syknęłam. Czułam bandaże, a pod nimi bolesną, choć raczej już nie krwawiącą ranę. Czyli to była prawda. Wciąż nie mogłam w to uwierzyć.
- Godziny odwiedzin skończyły się o osiemnastej - powiedział nagle niemiły kobiecy głos tuż pod drzwiami mojej sali.
Odruchowo spojrzałam w tamtą stronę. Przez cienką szparę między drzwiami a futryną zobaczyłam fragment pleców pielęgniarki w różowym fartuchu i jeden z jej rozjeżdżonych białych szpitalnych klapek, które zawsze mnie śmieszyły. Mimo że wyginałam szyję, nie mogłam dostrzec, do kogo się zwracała. Czyżby w moim ojcu obudziły się rodzicielskie odruchy? Jakoś trudno było mi w to uwierzyć, ale, jak to mówią, nadzieja jest matką głupich.
- Niestety, nie mogłem wcześniej - odparł na to miękki, męski głos, który już raz słyszałam. Na pewno nie należał do mojego ojca. - Czy nie mogłaby pani ten jeden raz zrobić wyjątku? - zapytał mężczyzna niesamowicie aksamitnym tonem, od którego ścisnęło mnie w obolałym żołądku. - Bardzo zależy mi, żeby zobaczyć, czy się jeszcze nie obudziła.
Kobieta poruszyła się nerwowo.
- Och, tak, tak… - wymamrotała nieprzytomnie. Słysząc to, odniosłam naraz dziwne wrażenie, że zdążyła już zapomnieć, o czym w ogóle była rozmowa. Nie była w stanie protestować. - Chyba nic się nie stanie. Tak, nic się nie stanie…
- Dziękuję pani bardzo.
Drzwi otworzyły się szerzej, a potem cicho zamknęły za nieznanym dla mnie mężczyzną. Pozornie nieznanym. To był ten sam jasnowłosy anioł, który wyniósł mnie z mokradeł. Wciągnęłam gwałtownie powietrze, patrząc, jak podchodzi do mojego łóżka i staje obok niego. Czyli nie wymyśliłam sobie tego wszystkiego.
- Dobry wieczór - przywitał się uprzejmie tym samym aksamitnym głosem, którym rozmawiał z pielęgniarką. Nie mogłam oderwać wzroku od jego złotych oczu, jak gdyby mnie przyciągały i hipnotyzowały. - Cieszę się, że w końcu się obudziłaś. Przespałaś całe cztery dni.
Zamrugałam gwałtownie.
- Nie jesteś majakiem po środkach przeciwbólowych? - zapytałam ostrożnie, marszcząc brwi.
Zaśmiał się cicho w bardzo przyjemny dla ucha sposób.
- Nie. Jestem absolutnie prawdziwy.
Odetchnęłam głębiej.
- Zatem powinnam chyba podziękować za uratowanie mi życia.
- Drobiazg - powiedział, przysuwając sobie krzesło i siadając po mojej lewej stronie. Wciąż patrzył mi w oczy i było to zarazem krępujące i dekoncentrujące, bowiem jego spojrzenie sprawiało, że zapominałam, o czym myślałam. Przestałam dziwić się pielęgniarce. - Akurat byłem w pobliżu.
Zastanowiłam się, co mógł robić o tej porze w samym sercu Everglades, ale zaraz stwierdziłam, że to nie mój interes. Ważne, że był i zdążył dotrzeć do mnie, zanim James…
- Jaka jest oficjalna wersja? - zapytałam nagle.
Tym razem to on zamrugał, najwyraźniej zdezorientowany.
- Proszę?
- Jaka jest oficjalna wersja tego, co się tam stało - wyjaśniłam. - Bo chyba nie powiedziałeś policji, że ktoś próbował złożyć mnie w ofierze? Nawet sama w to nie wierzę - wymamrotałam już do siebie.
Wyglądał na zdumionego i nie odpowiedział od razu. Oboje przyglądaliśmy się sobie przez chwilę w milczeniu. Musiałam przyznać, że w dobrym świetle był jeszcze przystojniejszy niż zapamiętałam go z tamtej nocy. Można by rzec, że był wręcz nieludzko piękny, wysoki i szczupły, ale od razu widać, że umięśniony, nie jakieś tam chuchro. Jego wiek oceniłabym na coś około dwudziestu paru lat. Czyli za wysokie progi na moje nogi - sama nie miałam jeszcze skończonej szesnastki, brakowało mi kilku miesięcy. Mimo że był tak nieziemsko piękny, coś jednak w jego rysach twarzy krzyczało do mnie: „Uwaga! Niebezpieczeństwo!” To było coś takiego jak wtedy w samochodzie Jamesa, gdy spojrzał na mnie z tym dziwnym uśmiechem i potem ponownie, gdy weszliśmy na polanę z kamiennym ołtarzem.
- Powiedziałem, że znalazłem cię w takim stanie niedaleko Keys Gate Golf & Country Club - odparł w końcu złotooki z wyraźnym wahaniem.
- Mhm.
Ciekawe, jak wytłumaczę ojcu, co robiłam prawie na innym końcu hrabstwa, pomyślałam z niechęcią. Dostanę szlaban do końca życia. Oby. Może wreszcie przypomni sobie, że ma jeszcze jedno dziecko. Choć z drugiej strony, dużo osób wiedziało, że mam randkę z Jamesem. Ciekawe, czy już sprzedał wszystkim jakąś rzewną historyjkę o tym, jak postanowił ze mną zerwać, a ja dostałam ataku furii, pobiłam go, a potem uciekłam na bagna i błąkałam się tam samotnie, dopóki nie dopadł mnie szaleniec… W sumie, kto uwierzy w wersję ze złożeniem w ofierze?
- Czy teraz może być moja kolej na zadawanie pytań? - rzucił mężczyzna, przerywając mój wewnętrzny monolog.
Spojrzałam na niego wyczekująco.
- Mógłbym wiedzieć, co robiłaś w środku nocy na mokradłach?
- Byłam na randce - palnęłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Zaklęłam w myślach na własną głupotę i długi jęzor. - Znaczy…
- To twój chłopak? - wycedził, nie pozwalając mi wytłumaczyć. Złote oczy nagle ściemniały i poczułam ogromną ochotę, żeby zwiać gdzieś bardzo daleko. - Wy ludzie jesteście uzależnieni od adrenaliny - prychnął zaraz gniewnie. - Zawsze mówiłem, że wiedźmy to kiepski materiał na partnerów.
- James jest wiedźmą? - wydusiłam z siebie, a mój głos podniósł się o dwie oktawy. Poczułam, że robi mi się słabo.
Mężczyzna zacisnął usta w cienką linię. Wyglądał, jakby wyrzucał sobie, że powiedział o słowo za dużo. Widać nie tylko ja miałam problem z trzymaniem języka za zębami. Ale jak się tak głębiej zastanowić, zapewne myślał, że jestem doskonale zorientowana w temacie. Halo, niby w jakim temacie? Wiedźm? Wolne żarty. Wyrosłam już z baśni i nie wierzyłam w czary i stworzenia rodem z filmów fantasy albo książek Tolkiena i Rowling. Facet był najwyraźniej bardziej porąbany ode mnie. Albo myślał, że to dobry żart.
Przyjrzałam mu się podejrzliwie.
- Wiesz, to wcale nie jest śmieszne - rzuciłam nieco obrażonym tonem. Nagle coś sobie przypomniałam. - A tak w ogóle, masz jakieś imię? - zapytałam nieco za bardzo napastliwie.
Irytowało mnie myślenie o nim „mężczyzna”. Brzmiało to tak bardzo twardo i oficjalnie, a poza tym czułam się przez to jak dzieciak. Nie mogłam jedna opisać go „chłopak”, bo to też do niego nie pasowało, był na to za stary.
- Luca - przedstawił się po chwili, bardzo ostrożnie.
- Corny.
Jego wyraz twarzy mówił, że doskonale o tym wie.
- Zatem, Luca, jeszcze raz dziękuję za uratowanie mi życia - powiedziałam bardzo oficjalnym tonem, w którym pobrzmiewało jednak tak irytująco dziecinne oburzenie. Nie mogłam strawić tego komentarza o wiedźmach.
- Nie ma sprawy - odparł tak samo chłodno, a jego głos stracił te głębokie nuty, którymi jeszcze przed chwilą czarował mnie i pielęgniarkę. - Nie będę już zakłócał twojego spokoju. Powinnaś odpoczywać. Dobranoc.
- Dobranoc.
Odstawił krzesło na miejsce pod ścianą naprzeciwko łóżka. Nie słyszałam jego kroków, choć przecież widziałam jak stąpa. Zmarszczyłam brwi. Ruszał się z taką gracją i dostojeństwem, że po raz kolejny zastanawiałam się, czy na pewno jest prawdziwy. I czy jest człowiekiem. Nie widziałam nigdy, żeby ktokolwiek się tak ruszał. Gdy otworzył drzwi, powstał lekki podmuch powietrza, który przyniósł do mnie cudowny zapach, którego nigdy wcześniej nie czułam. Choć nie, czułam go tamtej nocy na mokradłach, gdy Luca podnosił mnie z kamiennego stołu. Teraz zachłystnęłam się powietrzem. Ale mojego obrońcy już nie było.

maj 2001
Wychodząc ze szpitala, byłam prawie przerażona. 
W szkole byłam prymuską, kończyłam ją trzy lata wcześniej niż wynikało to z programu edukacji i, mając niespełna szesnaście lat, czekałam na list z Harvardu zawiadamiający mnie o dostaniu się (lub ewentualnie odrzuceniu mojej aplikacji, ale nie przyjmowałam tej możliwości do wiadomości) na tę najbardziej prestiżową uczelnię na świecie. Nie mogłam pozwolić sobie na jakiekolwiek braki. A zamiast zakuwać do testów kwalifikacyjnych, spędziłam prawie cały kwiecień i część maja w szpitalu, leżąc w łóżku. Lekarze nie pozwolili mi się ruszać. Zmusiłam macochę i przyjaciółki do dostarczenia do szpitala wystarczającej liczby książek, ale mimo wszystko czułam, że mam przerażające zaległości. Na dodatek przeszło miesiąc leżenia plackiem dał mi się ostro we znaki, jako osobie, która musi być w ciągłym ruchu i przez ten czas byłam po prostu nie do zniesienia. Wytrzymywały ze mną jedynie moje przyjaciółki, Kahja i Anie. Starały się, żebym nie popadła w obłęd w tym śmierdzącym chorobą i środkami czystości przybytku, spędzając tam ze mną prawie każdą wolną chwilę.
Świadomość, że Kahja była rodzoną siostrą mojego niedoszłego zabójcy, a Anie jego najbliższą kuzynką, stawała się nie do wytrzymania. Gdy siedziały obok mojego łóżka i opowiadały nowinki ze szkoły, miałam ochotę wykrzyczeć im w twarz, co się stało na mokradłach. Zęby bolały mnie od ciągłego zaciskania.
Nie powiedziałam nikomu o tym, co stało się na Everglades. James przyszedł do mnie następnego dnia po moim obudzeniu, a ja dałam mu do zrozumienia, że jeśli chce żyć, powinien trzymać się ode mnie z daleka. Wiedziałam, że robię źle, w końcu był szaleńcem. Ale coś mówiło mi, żebym siedziała cicho. Poza tym, nie miałam dowodów, że naprawdę próbował mnie zamordować (złożenie w ofierze chyba podchodziło właśnie pod tę kategorię), skoro mój jedyny świadek nałgał i rozpłynął się w powietrzu. Dosłownie. Tak jak przewidziałam w swoim gorzkim monologu, oficjalna wersja zdarzenia głosiła, że pokłóciłam się z chłopakiem i uciekłam, jakimś cudem dostałam się na drugi koniec hrabstwa, a pod Keys Gate Golf & Country Club ktoś na mnie napadł. Na szczęście przybył rycerz na białym koniu i zdołał na czas dostarczyć mnie do szpitala. Nie potwierdziłam ani też nie zaprzeczyłam tej wersji wydarzeń, która wyklarowała się ze wspólnych wyjaśnień Jamesa i Lucasa Greena. Zapierałam się rękoma i nogami, że nie pamiętam nic od chwili wyjścia z domu i po jakimś czasie przestano mnie o to pytać.
Musiałam przyznać, że było to bardzo wygodne.
Ojciec nie dał mi szlabanu. Zamiast tego wygłosił suchą przemowę o mojej nieodpowiedzialności i braku poszanowania własnego zdrowia oraz, jak zawsze, o tym, że marnuję swoje życie. Żadnego: „Corny, cieszę się, że żyjesz” czy też: „Jak mogłaś mi to zrobić? Martwiłem się o ciebie”. Zamiast tego rzucił tym wypranym z emocji głosem, że nie myślę o przyszłości i lekkomyślnie marnuję sobie życie, choć stać mnie na więcej. Ten tekst o marnowaniu życia słyszałam od niego jakoś tak raz na tydzień od chwili, gdy oznajmiłam, że mam zamiar studiować genetykę i biologię molekularną, a nie prawo, jak to on wymarzył sobie dawno temu. Ojciec uważał, że powinnam podtrzymywać rodzinną tradycję i zostać adwokatem, a nie grzebać w komórkach. Nasza rodzina była w tej „branży” od sześciu czy siedmiu pokoleń i byłam pierwszą osobą, która się wyłamała. Czasem zastanawiałam się, czy ojciec był w ogóle dumny z faktu, że w wieku szesnastu lat skończyłam szkołę średnią i składałam podanie na uniwersytet, i to nie byle jaki, podczas gdy moi rówieśnicy urządzali dzikie imprezy na plaży, wciągali meta-amfetaminę, rozbijali się po pijanemu samochodami i robili sobie dzieci. Dawno już zauważyłam, że od śmierci matki traktował mnie jak zbędny balast.
Mama umarła przy moim porodzie i to stanowczo nie był mój ulubiony temat do rozmyślań. W naszym domu się o niej nie wspominało, a odkąd ojciec ożenił się jakieś osiem lat z Emily, rozmowy o mojej matce stały się tematem tabu.
Ze szpitala odebrał mnie szofer ojca z naszą gospodynią, Juanitą. Ona z kolei przejęła się tym wszystkim bardziej niż konieczne i przez całą drogę mamrotała po hiszpańsku, jak bardzo się o mnie martwiła i że przez cały czas modliła się o moje wyzdrowienie. Tak samo mamrotała każdego dnia mojego pobytu w szpitalu, gdy przychodziła do mnie z książkami od Kahji i Anie oraz jedzeniem, którym karmiła pielęgniarki i lekarzy, bo ja miałam specjalną dietę z racji urazu brzucha.
Juanita przypłynęła z Kuby bardzo dawno temu, zaraz po śmierci swojego męża, którego często wspominała. Była niska, stara i pomarszczona, ale wiecznie uśmiechnięta i pozytywnie nastawiona do życia, mimo że przecież pracowała w naszym domu, gdy jeszcze żyła mama. Ona jedna nie oszalała w tym miejscu po jej śmierci i jako jedyna od nas nie uciekła, choć wszystkie inne pokojówki zwiały po kilku miesiącach. Z czasem Juanita dostała awans i wyglądało na to, że ma zamiar zostać z nami do śmierci swojej lub naszej. Zajmowała się mną, gdy byłam dzieckiem i nauczyła mnie mówić po hiszpańsku oraz kilku innych rzeczy. Juanita była fajna i zawsze mogłam jej wszystko powiedzieć, wiedząc, że nie wyda mnie przed ojcem. To było trochę tak, jakby zastępowała mi mamę, bo sama nigdy nie miała dzieci, jako że jej mąż umarł, gdy była jeszcze młoda.
Jechaliśmy zatłoczoną South Dixie Highway, która biegła przez prawie całe hrabstwo Miami-Dade. Patrząc za okno na zmieniające się krajobrazy, myślałam, jaka byłam strasznie głupia. Ochoczo dałam się wywieźć ponad trzydzieści mil od domu, do tego sama odpowiednio się ubrałam i prawie położyłam na ołtarzu. Nic tylko brać. Z tej perspektywy widziałam, że to nie była próba morderstwa, a wręcz gest łaski - selekcja naturalna. Przyłapałam się nawet na tym, że nie dziwiłam się, że James nie mógł się powstrzymać. Ktoś tak głupi nie miał po prostu prawa żyć.
- Panienka nic dzisiaj nie mówi - zagadnęła mnie Juanita w swoim ojczystym języku. Ze wszystkimi innymi rozmawiała tą swoją łamaną angielszczyzną, ale do mnie zawsze mówiła po hiszpańsku. Wiedziałam, że sprawia jej to przyjemność, nawet jeśli miałam amerykański akcent i niekiedy brakowało mi słów.
- Myślę - odparłam, odwracając się od szyby i spoglądając na pomarszczoną, ale przyjazną twarz Juanity. - Czy mogę powiedzieć ci coś szalonego? Albo raczej zadać dziwne pytanie?
- Oczywiście, panienko.
Nie lubiłam, gdy się tak do mnie zwracała. Czułam się przez to jak wysoko urodzona dama, a nie córka zwykłego prokuratora, no może nie z prowincji, ale na pewno nie arystokraty. Ale ojciec nalegał, żeby służba nas tak traktowała, a poza tym, Juanicie chyba bardziej to pasowało, niż mówienie do mnie po imieniu. Była jedną z tych osób, o których mówiło się „starej daty”.
- Wierzysz w… - jeszcze mogłam się wycofać - wiedźmy?
Spojrzała na mnie dziwnie, a jej ciemna, spracowana dłoń powędrowała do medalika zawieszonego na jej pomarszczonej szyi. Juanita była bardzo religijna i od zawsze bezskutecznie próbowała przekonać mnie do uwierzenia w te wszystkie cuda, anioły i boże miłosierdzie, ale wzruszałam tylko na to ramionami. Ojciec był zagorzałym przeciwnikiem „ciemnogrodu”, jak często pogardliwie nazywał religię i nie wychował mnie ani mojego młodszego rodzeństwa w żadnej wierze, a nawet zdarzało mu się kpić sobie z Juanity. Myślę, że po śmierci matki po prostu zwątpił w istnienie jakiejkolwiek siły wyższej i bożej miłości.
- Dlaczego panienka pyta? - szepnęła z przejęciem. Ściskała w dłoni medalik, jakby ten miał ją uchronić przed ciemnymi siłami, które tylko na nią czyhały na zewnątrz samochodu.
Juanita była bardzo wrażliwa. Przejmowała się dosłownie wszystkim i miała mnóstwo niesamowitych wyjaśnień na niezrozumiałe dla niej zjawiska, oscylujące między wiarą w cuda a starymi wierzeniami, które przekazywała jej matka. Gdy się denerwowała, zaczynała a dodatek mówić gwarą, wyrzucając z siebie słowa z taką prędkości, że stawały się niewyraźne i lekko dla mnie niezrozumiałe.
- Powiem ci, ale musisz mi obiecać, że nie piśniesz ojcu ani słowa.
Przyrzekła, że nic mu nie powtórzy, ale jej mina wyrażała niepokój.
- W szpitalu miałam dziwnego gościa - powiedziałam, osuwając się nieco w fotelu, na ile pozwalały mi pasy bezpieczeństwa. - Ten facet, który mnie uratował, chciał ze mną porozmawiać i przyszedł późnym wieczorem. W ogóle dziwny typ, choć trzeba przyznać, że przystojny - dodałam po chwili zastanowienia. - Zapytał mnie, co robiłam w środku nocy na Everglades. Bo widzisz… - Zawahałam się, widząc jej zdumione spojrzenie. Miałam ochotę się wycofać, ale stwierdziłam, że skoro powiedziało się „a”, to trzeba też powiedzieć „b”. - Ja wcale nie byłam pod Keys Gate Golf i tak naprawdę doskonale pamiętam, co dokładnie działo się ze mną tamtego wieczoru. Nie pokłóciłam się z Jamesem, wręcz przeciwnie, byliśmy na randce, a on zabrał mnie na Everglades i tak w ogóle potem chyba próbował złożyć mnie w ofierze, czy coś w ten deseń - wyjaśniłam dzielnie, ale odrobinę niezgrabnie, bo nie potrafiłam znaleźć odpowiednich słów. - Nie wiem, czemu to zrobił. Pojawił się ten facet, w ogóle ma na imię Luca, i mnie stamtąd zabrał. A potem przyszedł do mnie do szpitala, gdy się w końcu obudziłam i powiedział mi, że… Zaraz, jak to leciało? - Zastanowiłam się. - Że wiedźmy to kiepski materiał na partnerów? No w każdym razie jakoś tak. Stąd właśnie moje pytanie.
Juanita przez dłuższą chwilę patrzyła na mnie w milczeniu, a oczy o mało jej nie wyszły z orbit. Wydawało mi się, że nie oddycha i przeraziłam się, że zabiłam ją swoim szczerym wyznaniem. W końcu była już stara. Ale wreszcie ocknęła się z odrętwienia i wzięła tak głęboki oddech, że prawie zachłystnęła się powietrzem.
- Matko Przenajświętsza, jak panienka mogła coś takiego zataić? - zajęczała z przerażeniem. - Panienka wszystko pamięta… Próbowano panienkę zabić… W ofierze panienkę złożyć…. Szatanowi… I to panicz James… A ja zawsze panience mówiłam, że z tym chłopcem jest coś nie tak! - fuknęła nagle na mnie.
Wywróciłam oczami.
- Wiem, wiem. Ale kto by pomyślał, że coś takiego przyjdzie mu do głowy?
- Panienka musi to na policję zgłosić!
- Zgłosiłabym, ale jest pewien problem - odparłam natychmiast. - Niby co im powiem? Że mój chłopak jest wiedźmą i próbował złożyć mnie w ofierze swoim bogom na kamiennym ołtarzu na środku Everglades, ale wyciągnął mnie stamtąd jakiś facet o twarzy anioła? Bądźmy realistami, Juanita, nikt mi nie uwierzy.
- To przerażające… - wyszeptała kobieta, kurczowo ściskając medalik, jakby naprawdę jakiś zły duch czaił się za rogiem.
- Stąd moje pytanie: wierzysz w wiedźmy?
Gorliwie pokiwała głową.
- Gdy byłam dzieckiem jeszcze, moja świętej pamięci matula opowiadała mi o złych duchach - wyjaśniła wciąż szeptając, jakby bała się wydobyć z siebie głos, który mógłby powołać do życia to, o czym mówiła. - O wiedźmach, wampirach, wilkołakach i innych kreaturach, które błąkają się po świecie i mają tylko jedno pragnienie - źle czynić ludziom… Opowiadałam o nich panience.
- Tak, pamiętam, ale kładłam to między bajki - odpowiedziałam lekko, znów wywracając oczami. - A teraz nie jestem pewna, w co wierzyć. Zresztą, ten cały Luca też wydaje mi się jakiś podejrzany - dodałam nieco bardziej napastliwie niż zamierzałam. - Jakoś tak zbyt piękny, żeby mógł być prawdziwy. Gdyby nie to, że pielęgniarki zapewniały mnie, że przez te kilka dni, gdy byłam nieprzytomna, po zmierzchu do mojego pokoju wpraszał się nieziemsko przystojny facet, uznałabym go za wymysł mojego umierającego mózgu - wyjaśniłam, wzruszając ramionami z pozorną nonszalancją. Byłam tym tak bardzo zaintrygowana, że wszystko we mnie wrzało i krzyczało, ale nie chciałam dać tego po sobie poznać.
Juanita zamrugała gwałtownie.
- Ten, który panienkę uratował na bagnach?
- Dokładnie ten sam. I powiem ci coś jeszcze. Choć nie dam sobie ręki uciąć, wydawało mi się, że gdy zepchnął Jamesa z głazu i kazał mu się wynosić, coś tak mocno uderzyło w ołtarz, że aż się zatrząsł. Ale nawet wtedy wydawało mi się to niemożliwe. Jestem pewna, że ten kamień może ważyć kilka ton.
- Chyba że to wampir - wyszeptała Juanita z takim przestrachem, że miałam ochotę wrzasnąć: „Wampir?! Gdzie?!”
Popatrzyłam na nią jak na wariatkę. Ewidentnie zaczynała ją ze strachu nieco ponosić wyobraźnia. Może i mój BYŁY chłopak okazał się wiedźmą, choć sama nadal w to nie potrafiłam uwierzyć, to jednak bez przesady. Świat nie składał się tylko z dobrych ludzi i złych istot, istnieli źli ludzie, a oskarżanie mojego rycerza o bycie wampirem było…
- No wiesz, gdyby był wampirem, raczej rzuciłby się na mnie, zamiast mnie ratować, no nie? - Starałam się myśleć logicznie. - Cała byłam we krwi.
Zawahała się, ale potem niechętnie przyznała mi rację, choć widziałam, że nie była do końca przekonana. Ja zresztą też. Luca ewidentnie był podejrzany i to od samego początku. Zniknął tak samo szybko, jak się pojawił, znalazł mnie na środku Everglades, co samo w sobie było cudem, do szpitala przychodził zawsze po zachodzie słońca, jego dłonie były lodowate, a on sam nieludzko piękny, no i poruszał się z taką jakąś gracją, zupełnie bezszelestnie… Nie, przystopowałam samą siebie. No daj spokój, Corny, to jakaś paranoja. Miałam ochotę popukać się w czoło, uznając, że udziela mi się panika Juanity.
- Poczekaj - rzuciłam, gdy nagle przypomniało mi się coś innego. Miałam prawie półtora miesiąca bezczynności, żeby się nad tym zastanowić. - Powiedzmy, czysto hipotetycznie oczywiście, że James jednak mógłby być tą wiedźmą. Czy w takim razie Kahja też?
Juanita zastanowiła się głęboko.
- Nie wiem, panienko - odparła po chwili. - Możliwe. To pewnie zależy, czy to dziedziczne, czy po prostu panicz James postanowił zostać satanistą.
- Znam ją dziesięć lat i nagle dowiaduję się, że… Nie. - Znów zastopowałam sama siebie. - To jakiś obłęd, nie popadajmy w paranoję - stwierdziłam, kręcąc głową i spoglądając za okno. Byliśmy tylko dwie przecznice od domu. - Równie dobrze można by teraz każdego napotkanego człowieka podejrzewać o bycie istotą nadprzyrodzoną. Zaczynając ode mnie.
- Panienka jest człowiekiem - obruszyła się na to Juanita. - Przecież panienkę znam odkąd panienka jeszcze w pieluchach była.
Spojrzałam wymownie w sufit obity beżową tapicerką. Problem z babciami i nianiami był taki, że zawsze wspominały, jak to było, jak jeszcze byłeś bobasem i trzeba było cię przewijać. Nieznośnie krępujące.
- Wiem, wiem - ułaskawiłam ją. - Tak tylko mi się powiedziało. Nikomu nic nie mów, dobrze? - zażądałam po raz kolejny, gdy już wjeżdżaliśmy na żwirowy podjazd. - Wyjaśnię to sama.
Kilkukrotnie uroczyście przyrzekła, że nikomu nie piśnie ani słowa i dopiero wtedy zdecydowałam się wysiąść z samochodu.
W naszym ogromnym domu było pusto i cicho. Może nie spodziewałam się komitetu powitalnego, ale mimo wszystko nieprzyjemnie zakłuło mnie w miejscu, gdzie normalni ludzie mają serce. Ja podobno też je tam posiadałam. Zamiast się jednak roztkliwiać nad swoim losem, udałam się prosto do mojego pokoju i z ulgą zobaczyłam, że był w takim samym stanie, w jakim go zostawiłam. Emily miała w zwyczaju wpuszczać do niego moje młodsze rodzeństwo, gdy nie mogła już sobie z nimi dać rady. Wtedy pomieszczenie wyglądało, jakby przeszedł przez nie jakiś kataklizm - huragan albo przynajmniej nawałnica. Najwyraźniej dzieciaki (choć lepiej określiłoby je stwierdzenie: „małe pomioty szatana o twarzach aniołków”) nie wykończyły jeszcze psychicznie nowej opiekunki.
Frank, szofer ojca, przyniósł z samochodu torbę z moimi rzeczami i prawie dwa razy większy karton z książkami, które dostarczono mi do szpitala. Od razu zabrałam się za uzupełnianie braków w edukacji, które narosły przez okres mojej rekonwalescencji. Do rozdania dyplomów zostały zaledwie dwa krótkie tygodnie i chociaż część przedmiotów miałam już dawno zaliczone, musiałam zdać jeszcze ostatnie testy, a także napisać i oddać wszystkie wypracowania i klasówki, które odbyły się w czasie moich przymusowych „wakacji”, a których nie mogłam mimo wszystko dostarczyć ze szpitala. Poza tym, Kahja wspomniała mi, że Williamson, mega-wredny facet od francuskiego, był zachwycony, że w końcu podwinęła mi się noga i chciał mnie już z satysfakcją przekreślać, ale natychmiast interweniował dyrektor, dzięki czemu nie miałam mieć problemu z zaliczeniem roku przez ten przedmiot. Który, notabene, opanowałam naprawdę przyzwoicie. Zawsze lubiłam uczyć się języków obcych.
Wyrzuciłam z głowy problem wiedźmo-wampiryczny i zajęłam się tym, co zawsze pozwalało mi oderwać myśli od niechcianych tematów. Nauką. Jamesem i resztą zajmę się, jak już wręczą mi ten cholerny dyplom, dostanę się na Harvard i wyjadę daleko stąd, postanowiłam. To było moje aktualne pragnienie - wyjechać jak najdalej. Myśl, że następne kilka lat miałam spędzić daleko od Miami, ojca, macochy i jej rozpieszczonych dzieci, a teraz także Jamesa, motywowała mnie do działania bardziej niż cokolwiek innego. Nawet bardziej niż fakt, że próbowałam dostać się na najlepszy i najbardziej prestiżowy uniwersytet na świecie. Nie był on może wcale najdalej, zawsze zostawała jeszcze uczelnia na Alasce lub gdzieś w słonecznej Kalifornii, no ale to przecież był Harvard. Każdy kujon w tym kraju, a może nawet na całym świecie, chciałby tam studiować, natomiast Cambridge niezaprzeczalnie leżało dalej niż University of Miami, który znajdował się jakieś trzy ulice od mojego domu.
Tylko dwa tygodnie do zakończenia. No naprawdę nie miał kiedy próbować mnie zabić?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Raion