Naprawdę lubię to opowiadanie. Mimo że to "Zmierzch", wydaje się dobrze. Tylko blogspot znów płata mi figle przy kopiowaniu z Worda. Ja już nie mam pojęcia, co z tym zrobić. Irytujące.
"Zmierzch" według Beatrice,
czyli zawsze można dodać jakąś postać, no nie?
ROZDZIAŁ 1. Opowieści na dobranoc
kwiecień 2001
Gdy
otworzyłam oczy, od razu oślepiła mnie wszechobecna biel. Zamknęłam je od razu.
Umarłam? Znów uchyliłam powieki, tym razem ostrożnie, wiedząc już, co mnie
czeka. Dokładnie nade mną wisiała jaskrawa jarzeniówka, po mojej lewej stronie
coś nieznośnie pikało, a pod nosem czułam jakąś rurkę, która wcale mi się nie
podobała. Pachniało w sposób, którego nie znosiłam, poza tym dochodziły mnie kroki i
odgłosy przytłumionych rozmów gdzieś zza ściany. Szpital.
Czyli przeżyłam.
Czyli przeżyłam.
W końcu
przyzwyczaiłam się do jasności i ostrożnie rozejrzałam po niezbyt dużej sali.
Leżałam w niej sama, co nie było dla mnie zaskoczeniem. Ojciec nigdy nie
pozwoliłby położyć mnie w jednym pomieszczeniu z obcymi ludźmi, za co tym razem
byłam mu wdzięczna. Samotne krzesło pod ścianą było puste, drzwi na korytarz
uchylone, a na małym stoliku pod oknem stał szklany wazon ze świeżymi kwiatami.
Zrobiło mi się trochę smutno, że nikt nie czekał na moje przebudzenie, jednak
nie spodziewałabym się tego nawet w snach. Niebo za oknem miało szary odcień,
ale nie wiedziałam, czy słońce wstawało, czy może zapadał zmierzch.
Nie byłam
przyzwyczajona do bezruchu i przez to nie miałam zielonego pojęcia, co powinnam
zrobić. Byłam ciekawa, ile byłam nieprzytomna, jak się tu znalazłam, ale chyba
bardziej, co tak właściwie się stało. Mój mózg podpowiadał mi wersję o złożeniu
w ofierze przez własnego chłopaka na mokradłach Miami i złotowłosym aniele z
kamienia, który niósł mnie na rękach przez całe Everglades, ale sama w to nie
wierzyłam. Poruszyłam się na próbę, sprawdzając, czy wszystko mam na miejscu. W
zasadzie nic mnie nie bolało, choć moje ciało było odrętwiałe i niezbyt skore
do działania. Pomacałam się w miejscu, w którym James ugodził mnie nożem i
syknęłam. Czułam bandaże, a pod nimi bolesną, choć raczej już nie krwawiącą
ranę. Czyli to była prawda. Wciąż nie mogłam w to uwierzyć.
- Godziny
odwiedzin skończyły się o osiemnastej - powiedział nagle niemiły kobiecy głos
tuż pod drzwiami mojej sali.
Odruchowo
spojrzałam w tamtą stronę. Przez cienką szparę między drzwiami a futryną
zobaczyłam fragment pleców pielęgniarki w różowym fartuchu i jeden z jej
rozjeżdżonych białych szpitalnych klapek, które zawsze mnie śmieszyły. Mimo że
wyginałam szyję, nie mogłam dostrzec, do kogo się zwracała. Czyżby w moim ojcu
obudziły się rodzicielskie odruchy? Jakoś trudno było mi w to uwierzyć, ale,
jak to mówią, nadzieja jest matką głupich.
-
Niestety, nie mogłem wcześniej - odparł na to miękki, męski głos, który już raz
słyszałam. Na pewno nie należał do mojego ojca. - Czy nie mogłaby pani ten
jeden raz zrobić wyjątku? - zapytał mężczyzna niesamowicie aksamitnym tonem, od
którego ścisnęło mnie w obolałym żołądku. - Bardzo zależy mi, żeby zobaczyć,
czy się jeszcze nie obudziła.
Kobieta
poruszyła się nerwowo.
- Och,
tak, tak… - wymamrotała nieprzytomnie. Słysząc to, odniosłam naraz dziwne
wrażenie, że zdążyła już zapomnieć, o czym w ogóle była rozmowa. Nie była w
stanie protestować. - Chyba nic się nie stanie. Tak, nic się nie stanie…
-
Dziękuję pani bardzo.
Drzwi
otworzyły się szerzej, a potem cicho zamknęły za nieznanym dla mnie mężczyzną.
Pozornie nieznanym. To był ten sam jasnowłosy anioł, który wyniósł mnie z
mokradeł. Wciągnęłam gwałtownie powietrze, patrząc, jak podchodzi do mojego
łóżka i staje obok niego. Czyli nie wymyśliłam sobie tego wszystkiego.
- Dobry
wieczór - przywitał się uprzejmie tym samym aksamitnym głosem, którym rozmawiał
z pielęgniarką. Nie mogłam oderwać wzroku od jego złotych oczu, jak gdyby mnie przyciągały
i hipnotyzowały. - Cieszę się, że w końcu się obudziłaś. Przespałaś całe cztery
dni.
Zamrugałam
gwałtownie.
- Nie
jesteś majakiem po środkach przeciwbólowych? - zapytałam ostrożnie, marszcząc
brwi.
Zaśmiał
się cicho w bardzo przyjemny dla ucha sposób.
- Nie.
Jestem absolutnie prawdziwy.
Odetchnęłam
głębiej.
- Zatem
powinnam chyba podziękować za uratowanie mi życia.
-
Drobiazg - powiedział, przysuwając sobie krzesło i siadając po mojej lewej
stronie. Wciąż patrzył mi w oczy i było to zarazem krępujące i dekoncentrujące,
bowiem jego spojrzenie sprawiało, że zapominałam, o czym myślałam. Przestałam
dziwić się pielęgniarce. - Akurat byłem w pobliżu.
Zastanowiłam
się, co mógł robić o tej porze w samym sercu Everglades, ale zaraz stwierdziłam,
że to nie mój interes. Ważne, że był i zdążył dotrzeć do mnie, zanim James…
- Jaka
jest oficjalna wersja? - zapytałam nagle.
Tym razem
to on zamrugał, najwyraźniej zdezorientowany.
- Proszę?
- Jaka
jest oficjalna wersja tego, co się tam stało - wyjaśniłam. - Bo chyba nie
powiedziałeś policji, że ktoś próbował złożyć mnie w ofierze? Nawet sama w to
nie wierzę - wymamrotałam już do siebie.
Wyglądał
na zdumionego i nie odpowiedział od razu. Oboje przyglądaliśmy się sobie przez
chwilę w milczeniu. Musiałam przyznać, że w dobrym świetle był jeszcze
przystojniejszy niż zapamiętałam go z tamtej nocy. Można by rzec, że był wręcz
nieludzko piękny, wysoki i szczupły, ale od razu widać, że umięśniony, nie jakieś
tam chuchro. Jego wiek oceniłabym na coś około dwudziestu paru lat. Czyli za
wysokie progi na moje nogi - sama nie miałam jeszcze skończonej szesnastki,
brakowało mi kilku miesięcy. Mimo że był tak nieziemsko piękny, coś jednak w
jego rysach twarzy krzyczało do mnie: „Uwaga! Niebezpieczeństwo!” To było coś
takiego jak wtedy w samochodzie Jamesa, gdy spojrzał na mnie z tym dziwnym
uśmiechem i potem ponownie, gdy weszliśmy na polanę z kamiennym ołtarzem.
-
Powiedziałem, że znalazłem cię w takim stanie niedaleko Keys Gate Golf &
Country Club - odparł w końcu złotooki z wyraźnym wahaniem.
- Mhm.
Ciekawe,
jak wytłumaczę ojcu, co robiłam prawie na innym końcu hrabstwa, pomyślałam z
niechęcią. Dostanę szlaban do końca życia. Oby. Może wreszcie przypomni sobie,
że ma jeszcze jedno dziecko. Choć z drugiej strony, dużo osób wiedziało, że mam
randkę z Jamesem. Ciekawe, czy już sprzedał wszystkim jakąś rzewną historyjkę o
tym, jak postanowił ze mną zerwać, a ja dostałam ataku furii, pobiłam go, a
potem uciekłam na bagna i błąkałam się tam samotnie, dopóki nie dopadł mnie
szaleniec… W sumie, kto uwierzy w wersję ze złożeniem w ofierze?
- Czy
teraz może być moja kolej na zadawanie pytań? - rzucił mężczyzna, przerywając
mój wewnętrzny monolog.
Spojrzałam
na niego wyczekująco.
- Mógłbym
wiedzieć, co robiłaś w środku nocy na mokradłach?
- Byłam
na randce - palnęłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Zaklęłam w myślach na
własną głupotę i długi jęzor. - Znaczy…
- To twój
chłopak? - wycedził, nie pozwalając mi wytłumaczyć. Złote oczy nagle ściemniały
i poczułam ogromną ochotę, żeby zwiać gdzieś bardzo daleko. - Wy ludzie
jesteście uzależnieni od adrenaliny - prychnął zaraz gniewnie. - Zawsze
mówiłem, że wiedźmy to kiepski materiał na partnerów.
- James
jest wiedźmą? - wydusiłam z siebie, a mój głos podniósł się o dwie oktawy.
Poczułam, że robi mi się słabo.
Mężczyzna
zacisnął usta w cienką linię. Wyglądał, jakby wyrzucał sobie, że powiedział o
słowo za dużo. Widać nie tylko ja miałam problem z trzymaniem języka za zębami.
Ale jak się tak głębiej zastanowić, zapewne myślał, że jestem doskonale
zorientowana w temacie. Halo, niby w jakim temacie? Wiedźm? Wolne żarty.
Wyrosłam już z baśni i nie wierzyłam w czary i stworzenia rodem z filmów
fantasy albo książek Tolkiena i Rowling. Facet był najwyraźniej bardziej
porąbany ode mnie. Albo myślał, że to dobry żart.
Przyjrzałam
mu się podejrzliwie.
- Wiesz,
to wcale nie jest śmieszne - rzuciłam nieco obrażonym tonem. Nagle coś sobie
przypomniałam. - A tak w ogóle, masz jakieś imię? - zapytałam nieco za bardzo
napastliwie.
Irytowało
mnie myślenie o nim „mężczyzna”. Brzmiało to tak bardzo twardo i oficjalnie, a
poza tym czułam się przez to jak dzieciak. Nie mogłam jedna opisać go
„chłopak”, bo to też do niego nie pasowało, był na to za stary.
- Luca - przedstawił
się po chwili, bardzo ostrożnie.
- Corny.
Jego
wyraz twarzy mówił, że doskonale o tym wie.
- Zatem,
Luca, jeszcze raz dziękuję za uratowanie mi życia - powiedziałam bardzo
oficjalnym tonem, w którym pobrzmiewało jednak tak irytująco dziecinne
oburzenie. Nie mogłam strawić tego komentarza o wiedźmach.
- Nie ma
sprawy - odparł tak samo chłodno, a jego głos stracił te głębokie nuty, którymi
jeszcze przed chwilą czarował mnie i pielęgniarkę. - Nie będę już zakłócał
twojego spokoju. Powinnaś odpoczywać. Dobranoc.
-
Dobranoc.
Odstawił
krzesło na miejsce pod ścianą naprzeciwko łóżka. Nie słyszałam jego kroków,
choć przecież widziałam jak stąpa. Zmarszczyłam brwi. Ruszał się z taką gracją
i dostojeństwem, że po raz kolejny zastanawiałam się, czy na pewno jest
prawdziwy. I czy jest człowiekiem. Nie widziałam nigdy, żeby ktokolwiek się tak
ruszał. Gdy otworzył drzwi, powstał lekki podmuch powietrza, który przyniósł do
mnie cudowny zapach, którego nigdy wcześniej nie czułam. Choć nie, czułam go
tamtej nocy na mokradłach, gdy Luca podnosił mnie z kamiennego stołu. Teraz zachłystnęłam
się powietrzem. Ale mojego obrońcy już nie było.
maj 2001
Wychodząc
ze szpitala, byłam prawie przerażona.
W szkole
byłam prymuską, kończyłam ją trzy lata wcześniej niż wynikało to z programu
edukacji i, mając niespełna szesnaście lat, czekałam na list z Harvardu
zawiadamiający mnie o dostaniu się (lub ewentualnie odrzuceniu mojej aplikacji,
ale nie przyjmowałam tej możliwości do wiadomości) na tę najbardziej prestiżową
uczelnię na świecie. Nie mogłam pozwolić sobie na jakiekolwiek braki. A zamiast
zakuwać do testów kwalifikacyjnych, spędziłam prawie cały kwiecień i część maja
w szpitalu, leżąc w łóżku. Lekarze nie pozwolili mi się ruszać. Zmusiłam
macochę i przyjaciółki do dostarczenia do szpitala wystarczającej liczby
książek, ale mimo wszystko czułam, że mam przerażające zaległości. Na dodatek przeszło
miesiąc leżenia plackiem dał mi się ostro we znaki, jako osobie, która musi być
w ciągłym ruchu i przez ten czas byłam po prostu nie do zniesienia.
Wytrzymywały ze mną jedynie moje przyjaciółki, Kahja i Anie. Starały się, żebym
nie popadła w obłęd w tym śmierdzącym chorobą i środkami czystości przybytku,
spędzając tam ze mną prawie każdą wolną chwilę.
Świadomość,
że Kahja była rodzoną siostrą mojego niedoszłego zabójcy, a Anie jego
najbliższą kuzynką, stawała się nie do wytrzymania. Gdy siedziały obok mojego
łóżka i opowiadały nowinki ze szkoły, miałam ochotę wykrzyczeć im w twarz, co
się stało na mokradłach. Zęby bolały mnie od ciągłego zaciskania.
Nie
powiedziałam nikomu o tym, co stało się na Everglades. James przyszedł do mnie
następnego dnia po moim obudzeniu, a ja dałam mu do zrozumienia, że jeśli chce
żyć, powinien trzymać się ode mnie z daleka. Wiedziałam, że robię źle, w końcu
był szaleńcem. Ale coś mówiło mi, żebym siedziała cicho. Poza tym, nie miałam
dowodów, że naprawdę próbował mnie zamordować (złożenie w ofierze chyba
podchodziło właśnie pod tę kategorię), skoro mój jedyny świadek nałgał i
rozpłynął się w powietrzu. Dosłownie. Tak jak przewidziałam w swoim gorzkim
monologu, oficjalna wersja zdarzenia głosiła, że pokłóciłam się z chłopakiem i
uciekłam, jakimś cudem dostałam się na drugi koniec hrabstwa, a pod Keys Gate
Golf & Country Club ktoś na mnie napadł. Na szczęście przybył rycerz na
białym koniu i zdołał na czas dostarczyć mnie do szpitala. Nie potwierdziłam
ani też nie zaprzeczyłam tej wersji wydarzeń, która wyklarowała się ze
wspólnych wyjaśnień Jamesa i Lucasa Greena. Zapierałam się rękoma i nogami, że
nie pamiętam nic od chwili wyjścia z domu i po jakimś czasie przestano mnie o
to pytać.
Musiałam
przyznać, że było to bardzo wygodne.
Ojciec
nie dał mi szlabanu. Zamiast tego wygłosił suchą przemowę o mojej
nieodpowiedzialności i braku poszanowania własnego zdrowia oraz, jak zawsze, o
tym, że marnuję swoje życie. Żadnego: „Corny, cieszę się, że żyjesz” czy też:
„Jak mogłaś mi to zrobić? Martwiłem się o ciebie”. Zamiast tego rzucił tym
wypranym z emocji głosem, że nie myślę o przyszłości i lekkomyślnie marnuję
sobie życie, choć stać mnie na więcej. Ten tekst o marnowaniu życia słyszałam
od niego jakoś tak raz na tydzień od chwili, gdy oznajmiłam, że mam zamiar
studiować genetykę i biologię molekularną, a nie prawo, jak to on wymarzył
sobie dawno temu. Ojciec uważał, że powinnam podtrzymywać rodzinną tradycję i
zostać adwokatem, a nie grzebać w komórkach. Nasza rodzina była w tej „branży”
od sześciu czy siedmiu pokoleń i byłam pierwszą osobą, która się wyłamała.
Czasem zastanawiałam się, czy ojciec był w ogóle dumny z faktu, że w wieku
szesnastu lat skończyłam szkołę średnią i składałam podanie na uniwersytet, i
to nie byle jaki, podczas gdy moi rówieśnicy urządzali dzikie imprezy na plaży,
wciągali meta-amfetaminę, rozbijali się po pijanemu samochodami i robili sobie
dzieci. Dawno już zauważyłam, że od śmierci matki traktował mnie jak zbędny
balast.
Mama
umarła przy moim porodzie i to stanowczo nie był mój ulubiony temat do
rozmyślań. W naszym domu się o niej nie wspominało, a odkąd ojciec ożenił się
jakieś osiem lat z Emily, rozmowy o mojej matce stały się tematem tabu.
Ze
szpitala odebrał mnie szofer ojca z naszą gospodynią, Juanitą. Ona z kolei
przejęła się tym wszystkim bardziej niż konieczne i przez całą drogę mamrotała
po hiszpańsku, jak bardzo się o mnie martwiła i że przez cały czas modliła się
o moje wyzdrowienie. Tak samo mamrotała każdego dnia mojego pobytu w szpitalu,
gdy przychodziła do mnie z książkami od Kahji i Anie oraz jedzeniem, którym
karmiła pielęgniarki i lekarzy, bo ja miałam specjalną dietę z racji urazu
brzucha.
Juanita przypłynęła
z Kuby bardzo dawno temu, zaraz po śmierci swojego męża, którego często
wspominała. Była niska, stara i pomarszczona, ale wiecznie uśmiechnięta i pozytywnie
nastawiona do życia, mimo że przecież pracowała w naszym domu, gdy jeszcze żyła
mama. Ona jedna nie oszalała w tym miejscu po jej śmierci i jako jedyna od nas nie
uciekła, choć wszystkie inne pokojówki zwiały po kilku miesiącach. Z czasem Juanita
dostała awans i wyglądało na to, że ma zamiar zostać z nami do śmierci swojej
lub naszej. Zajmowała się mną, gdy byłam dzieckiem i nauczyła mnie mówić po
hiszpańsku oraz kilku innych rzeczy. Juanita była fajna i zawsze mogłam jej
wszystko powiedzieć, wiedząc, że nie wyda mnie przed ojcem. To było trochę tak,
jakby zastępowała mi mamę, bo sama nigdy nie miała dzieci, jako że jej mąż
umarł, gdy była jeszcze młoda.
Jechaliśmy
zatłoczoną South Dixie Highway, która biegła przez prawie całe hrabstwo
Miami-Dade. Patrząc za okno na zmieniające się krajobrazy, myślałam, jaka byłam
strasznie głupia. Ochoczo dałam się wywieźć ponad trzydzieści mil od domu, do
tego sama odpowiednio się ubrałam i prawie położyłam na ołtarzu. Nic tylko
brać. Z tej perspektywy widziałam, że to nie była próba morderstwa, a wręcz gest
łaski - selekcja naturalna. Przyłapałam się nawet na tym, że nie dziwiłam się,
że James nie mógł się powstrzymać. Ktoś tak głupi nie miał po prostu prawa żyć.
-
Panienka nic dzisiaj nie mówi - zagadnęła mnie Juanita w swoim ojczystym
języku. Ze wszystkimi innymi rozmawiała tą swoją łamaną angielszczyzną, ale do
mnie zawsze mówiła po hiszpańsku. Wiedziałam, że sprawia jej to przyjemność,
nawet jeśli miałam amerykański akcent i niekiedy brakowało mi słów.
- Myślę -
odparłam, odwracając się od szyby i spoglądając na pomarszczoną, ale przyjazną
twarz Juanity. - Czy mogę powiedzieć ci coś szalonego? Albo raczej zadać dziwne
pytanie?
-
Oczywiście, panienko.
Nie
lubiłam, gdy się tak do mnie zwracała. Czułam się przez to jak wysoko urodzona
dama, a nie córka zwykłego prokuratora, no może nie z prowincji, ale na pewno
nie arystokraty. Ale ojciec nalegał, żeby służba nas tak traktowała, a poza
tym, Juanicie chyba bardziej to pasowało, niż mówienie do mnie po imieniu. Była
jedną z tych osób, o których mówiło się „starej daty”.
-
Wierzysz w… - jeszcze mogłam się wycofać - wiedźmy?
Spojrzała
na mnie dziwnie, a jej ciemna, spracowana dłoń powędrowała do medalika
zawieszonego na jej pomarszczonej szyi. Juanita była bardzo religijna i od
zawsze bezskutecznie próbowała przekonać mnie do uwierzenia w te wszystkie
cuda, anioły i boże miłosierdzie, ale wzruszałam tylko na to ramionami. Ojciec
był zagorzałym przeciwnikiem „ciemnogrodu”, jak często pogardliwie nazywał
religię i nie wychował mnie ani mojego młodszego rodzeństwa w żadnej wierze, a
nawet zdarzało mu się kpić sobie z Juanity. Myślę, że po śmierci matki po
prostu zwątpił w istnienie jakiejkolwiek siły wyższej i bożej miłości.
-
Dlaczego panienka pyta? - szepnęła z przejęciem. Ściskała w dłoni medalik,
jakby ten miał ją uchronić przed ciemnymi siłami, które tylko na nią czyhały na
zewnątrz samochodu.
Juanita
była bardzo wrażliwa. Przejmowała się dosłownie wszystkim i miała mnóstwo
niesamowitych wyjaśnień na niezrozumiałe dla niej zjawiska, oscylujące między
wiarą w cuda a starymi wierzeniami, które przekazywała jej matka. Gdy się
denerwowała, zaczynała a dodatek mówić gwarą, wyrzucając z siebie słowa z taką
prędkości, że stawały się niewyraźne i lekko dla mnie niezrozumiałe.
- Powiem
ci, ale musisz mi obiecać, że nie piśniesz ojcu ani słowa.
Przyrzekła,
że nic mu nie powtórzy, ale jej mina wyrażała niepokój.
- W
szpitalu miałam dziwnego gościa - powiedziałam, osuwając się nieco w fotelu, na
ile pozwalały mi pasy bezpieczeństwa. - Ten facet, który mnie uratował, chciał
ze mną porozmawiać i przyszedł późnym wieczorem. W ogóle dziwny typ, choć
trzeba przyznać, że przystojny - dodałam po chwili zastanowienia. - Zapytał
mnie, co robiłam w środku nocy na Everglades. Bo widzisz… - Zawahałam się, widząc
jej zdumione spojrzenie. Miałam ochotę się wycofać, ale stwierdziłam, że skoro
powiedziało się „a”, to trzeba też powiedzieć „b”. - Ja wcale nie byłam pod
Keys Gate Golf i tak naprawdę doskonale pamiętam, co dokładnie działo się ze
mną tamtego wieczoru. Nie pokłóciłam się z Jamesem, wręcz przeciwnie, byliśmy
na randce, a on zabrał mnie na Everglades i tak w ogóle potem chyba próbował
złożyć mnie w ofierze, czy coś w ten deseń - wyjaśniłam dzielnie, ale odrobinę
niezgrabnie, bo nie potrafiłam znaleźć odpowiednich słów. - Nie wiem, czemu to
zrobił. Pojawił się ten facet, w ogóle ma na imię Luca, i mnie stamtąd zabrał.
A potem przyszedł do mnie do szpitala, gdy się w końcu obudziłam i powiedział
mi, że… Zaraz, jak to leciało? - Zastanowiłam się. - Że wiedźmy to kiepski
materiał na partnerów? No w każdym razie jakoś tak. Stąd właśnie moje pytanie.
Juanita
przez dłuższą chwilę patrzyła na mnie w milczeniu, a oczy o mało jej nie wyszły
z orbit. Wydawało mi się, że nie oddycha i przeraziłam się, że zabiłam ją swoim
szczerym wyznaniem. W końcu była już stara. Ale wreszcie ocknęła się z
odrętwienia i wzięła tak głęboki oddech, że prawie zachłystnęła się powietrzem.
- Matko
Przenajświętsza, jak panienka mogła coś takiego zataić? - zajęczała z
przerażeniem. - Panienka wszystko pamięta… Próbowano panienkę zabić… W ofierze
panienkę złożyć…. Szatanowi… I to panicz James… A ja zawsze panience mówiłam,
że z tym chłopcem jest coś nie tak! - fuknęła nagle na mnie.
Wywróciłam
oczami.
- Wiem,
wiem. Ale kto by pomyślał, że coś takiego przyjdzie mu do głowy?
-
Panienka musi to na policję zgłosić!
-
Zgłosiłabym, ale jest pewien problem - odparłam natychmiast. - Niby co im
powiem? Że mój chłopak jest wiedźmą i próbował złożyć mnie w ofierze swoim
bogom na kamiennym ołtarzu na środku Everglades, ale wyciągnął mnie stamtąd
jakiś facet o twarzy anioła? Bądźmy realistami, Juanita, nikt mi nie uwierzy.
- To
przerażające… - wyszeptała kobieta, kurczowo ściskając medalik, jakby naprawdę jakiś
zły duch czaił się za rogiem.
- Stąd
moje pytanie: wierzysz w wiedźmy?
Gorliwie
pokiwała głową.
- Gdy
byłam dzieckiem jeszcze, moja świętej pamięci matula opowiadała mi o złych
duchach - wyjaśniła wciąż szeptając, jakby bała się wydobyć z siebie głos,
który mógłby powołać do życia to, o czym mówiła. - O wiedźmach, wampirach,
wilkołakach i innych kreaturach, które błąkają się po świecie i mają tylko
jedno pragnienie - źle czynić ludziom… Opowiadałam o nich panience.
- Tak,
pamiętam, ale kładłam to między bajki - odpowiedziałam lekko, znów wywracając
oczami. - A teraz nie jestem pewna, w co wierzyć. Zresztą, ten cały Luca też
wydaje mi się jakiś podejrzany - dodałam nieco bardziej napastliwie niż
zamierzałam. - Jakoś tak zbyt piękny, żeby mógł być prawdziwy. Gdyby nie to, że
pielęgniarki zapewniały mnie, że przez te kilka dni, gdy byłam nieprzytomna, po
zmierzchu do mojego pokoju wpraszał się nieziemsko przystojny facet, uznałabym
go za wymysł mojego umierającego mózgu - wyjaśniłam, wzruszając ramionami z
pozorną nonszalancją. Byłam tym tak bardzo zaintrygowana, że wszystko we mnie
wrzało i krzyczało, ale nie chciałam dać tego po sobie poznać.
Juanita
zamrugała gwałtownie.
- Ten,
który panienkę uratował na bagnach?
-
Dokładnie ten sam. I powiem ci coś jeszcze. Choć nie dam sobie ręki uciąć, wydawało
mi się, że gdy zepchnął Jamesa z głazu i kazał mu się wynosić, coś tak mocno
uderzyło w ołtarz, że aż się zatrząsł. Ale nawet wtedy wydawało mi się to
niemożliwe. Jestem pewna, że ten kamień może ważyć kilka ton.
- Chyba że
to wampir - wyszeptała Juanita z takim przestrachem, że miałam ochotę wrzasnąć:
„Wampir?! Gdzie?!”
Popatrzyłam
na nią jak na wariatkę. Ewidentnie zaczynała ją ze strachu nieco ponosić
wyobraźnia. Może i mój BYŁY chłopak okazał się wiedźmą, choć sama nadal w to
nie potrafiłam uwierzyć, to jednak bez przesady. Świat nie składał się tylko z
dobrych ludzi i złych istot, istnieli źli ludzie, a oskarżanie mojego rycerza o
bycie wampirem było…
- No
wiesz, gdyby był wampirem, raczej rzuciłby się na mnie, zamiast mnie ratować,
no nie? - Starałam się myśleć logicznie. - Cała byłam we krwi.
Zawahała
się, ale potem niechętnie przyznała mi rację, choć widziałam, że nie była do
końca przekonana. Ja zresztą też. Luca ewidentnie był podejrzany i to od samego
początku. Zniknął tak samo szybko, jak się pojawił, znalazł mnie na środku
Everglades, co samo w sobie było cudem, do szpitala przychodził zawsze po
zachodzie słońca, jego dłonie były lodowate, a on sam nieludzko piękny, no i
poruszał się z taką jakąś gracją, zupełnie bezszelestnie… Nie, przystopowałam
samą siebie. No daj spokój, Corny, to jakaś paranoja. Miałam ochotę popukać się
w czoło, uznając, że udziela mi się panika Juanity.
-
Poczekaj - rzuciłam, gdy nagle przypomniało mi się coś innego. Miałam prawie
półtora miesiąca bezczynności, żeby się nad tym zastanowić. - Powiedzmy, czysto
hipotetycznie oczywiście, że James jednak mógłby być tą wiedźmą. Czy w takim
razie Kahja też?
Juanita
zastanowiła się głęboko.
- Nie
wiem, panienko - odparła po chwili. - Możliwe. To pewnie zależy, czy to
dziedziczne, czy po prostu panicz James postanowił zostać satanistą.
- Znam ją
dziesięć lat i nagle dowiaduję się, że… Nie. - Znów zastopowałam sama siebie. -
To jakiś obłęd, nie popadajmy w paranoję - stwierdziłam, kręcąc głową i
spoglądając za okno. Byliśmy tylko dwie przecznice od domu. - Równie dobrze
można by teraz każdego napotkanego człowieka podejrzewać o bycie istotą
nadprzyrodzoną. Zaczynając ode mnie.
-
Panienka jest człowiekiem - obruszyła się na to Juanita. - Przecież panienkę
znam odkąd panienka jeszcze w pieluchach była.
Spojrzałam
wymownie w sufit obity beżową tapicerką. Problem z babciami i nianiami był
taki, że zawsze wspominały, jak to było, jak jeszcze byłeś bobasem i trzeba
było cię przewijać. Nieznośnie krępujące.
- Wiem,
wiem - ułaskawiłam ją. - Tak tylko mi się powiedziało. Nikomu nic nie mów,
dobrze? - zażądałam po raz kolejny, gdy już wjeżdżaliśmy na żwirowy podjazd. -
Wyjaśnię to sama.
Kilkukrotnie
uroczyście przyrzekła, że nikomu nie piśnie ani słowa i dopiero wtedy
zdecydowałam się wysiąść z samochodu.
W naszym
ogromnym domu było pusto i cicho. Może nie spodziewałam się komitetu
powitalnego, ale mimo wszystko nieprzyjemnie zakłuło mnie w miejscu, gdzie
normalni ludzie mają serce. Ja podobno też je tam posiadałam. Zamiast się
jednak roztkliwiać nad swoim losem, udałam się prosto do mojego pokoju i z ulgą
zobaczyłam, że był w takim samym stanie, w jakim go zostawiłam. Emily miała w
zwyczaju wpuszczać do niego moje młodsze rodzeństwo, gdy nie mogła już sobie z
nimi dać rady. Wtedy pomieszczenie wyglądało, jakby przeszedł przez nie jakiś
kataklizm - huragan albo przynajmniej nawałnica. Najwyraźniej dzieciaki (choć
lepiej określiłoby je stwierdzenie: „małe pomioty szatana o twarzach aniołków”)
nie wykończyły jeszcze psychicznie nowej opiekunki.
Frank,
szofer ojca, przyniósł z samochodu torbę z moimi rzeczami i prawie dwa razy
większy karton z książkami, które dostarczono mi do szpitala. Od razu zabrałam
się za uzupełnianie braków w edukacji, które narosły przez okres mojej
rekonwalescencji. Do rozdania dyplomów zostały zaledwie dwa krótkie tygodnie i chociaż
część przedmiotów miałam już dawno zaliczone, musiałam zdać jeszcze ostatnie
testy, a także napisać i oddać wszystkie wypracowania i klasówki, które odbyły
się w czasie moich przymusowych „wakacji”, a których nie mogłam mimo wszystko
dostarczyć ze szpitala. Poza tym, Kahja wspomniała mi, że Williamson, mega-wredny
facet od francuskiego, był zachwycony, że w końcu podwinęła mi się noga i
chciał mnie już z satysfakcją przekreślać, ale natychmiast interweniował dyrektor,
dzięki czemu nie miałam mieć problemu z zaliczeniem roku przez ten przedmiot.
Który, notabene, opanowałam naprawdę przyzwoicie. Zawsze lubiłam uczyć się
języków obcych.
Wyrzuciłam
z głowy problem wiedźmo-wampiryczny i zajęłam się tym, co zawsze pozwalało mi
oderwać myśli od niechcianych tematów. Nauką. Jamesem i resztą zajmę się, jak
już wręczą mi ten cholerny dyplom, dostanę się na Harvard i wyjadę daleko stąd,
postanowiłam. To było moje aktualne pragnienie - wyjechać jak najdalej. Myśl,
że następne kilka lat miałam spędzić daleko od Miami, ojca, macochy i jej
rozpieszczonych dzieci, a teraz także Jamesa, motywowała mnie do działania
bardziej niż cokolwiek innego. Nawet bardziej niż fakt, że próbowałam dostać
się na najlepszy i najbardziej prestiżowy uniwersytet na świecie. Nie był on
może wcale najdalej, zawsze zostawała jeszcze uczelnia na Alasce lub gdzieś w słonecznej
Kalifornii, no ale to przecież był Harvard. Każdy kujon w tym kraju, a może
nawet na całym świecie, chciałby tam studiować, natomiast Cambridge niezaprzeczalnie
leżało dalej niż University of Miami, który znajdował się jakieś trzy ulice od
mojego domu.
Tylko dwa
tygodnie do zakończenia. No naprawdę nie miał kiedy próbować mnie zabić?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz