Nie mogę uwierzyć, że poświęcam tyle czasu na pisanie zmierzchowego ficka. Zawsze się przecież zarzekałam, że "Zmierzchu" nie trawię. Czysta hipokryzja. Ale uważam, że historia jest bardzo dobra.
"Zmierzch" według Beatrice,
czyli zawsze można dodać jakąś postać, no nie?
ROZDZIAŁ 2. Z deszczu pod rynnę
maj 2001
Od
jakiegoś czasu robiłam wielkie odliczanie. Zostały mi dokładnie trzy dni, pięć
godzin i dwadzieścia siedem minut do rozdania dyplomów. Wstając wcześnie rano,
żeby pobiegać (próbowałam wrócić do formy po szpitalu, ale lekarze nadal
zabraniali mi większych wysiłków), odznaczyłam kolejny dzień w kalendarzu. To
już tylko trzy dni. Byłam skrajnie podekscytowana
oraz mocno zestresowana, bo wciąż jeszcze nie dostałam listu z Harvardu. Ostatnie
testy kwalifikacyjnie miałam już dawno za sobą, w liceum wszystko pozaliczane,
przyszły do mnie listy z Yale, Brown, Dartmouth i Princeton, ale z Harvardu
nadal cisza. Czekałam i miałam co coraz gorsze przeczucia. Może zwlekali, bo
się nie dostałam i nawet nie zależało im, żeby mnie o tym informować?
- Niech już panienka przestanie gryźć te paznokcie - skarciła mnie Juanita przy śniadaniu i trzepnęła delikatnie w moją dłoń, którą od kilku dni nieustannie trzymałam koło ust. - Na pewno się panienka dostała.
- Niech już panienka przestanie gryźć te paznokcie - skarciła mnie Juanita przy śniadaniu i trzepnęła delikatnie w moją dłoń, którą od kilku dni nieustannie trzymałam koło ust. - Na pewno się panienka dostała.
-
Dlaczego więc jeszcze nie ma odpowiedzi? - zapytałam po raz tysięczny, nerwowo
podrygując na krześle. Nie mogłam wysiedzieć w miejscu.
- Jestem
pewna, że są panienką zachwyceni. Pewnie muszą coś tam wpisać dodatkowo, skoro
skończyła panienka szkołę trzy lata wcześniej.
Nie
przekonywało mnie takie tłumaczenie. Juanita miała coś jeszcze dodać, ale do
jadalni wbiegło moje rodzeństwo, wrzeszcząc, jakby obdzierano je ze skóry i
kobieta zaraz poleciała ratować to, co stało na ich drodze. Ich obecność równała
z ziemią wszystko w tym samym pomieszczeniu.
Emily
urodziła mi czworo rodzeństwa i przy żadnym nie umarła. Była w tym lepsza od
mojej mamy, której nie udało się przeżyć nawet jednego porodu. Nigdy nie
potrafiłam zrozumieć, dlaczego moja macocha potrzebowała dać mojemu ojcu aż
tylu potomków. Nigdy jakoś szczególnie się nimi nie zajmowała, ba!, czasem
odnosiłam wręcz wrażenie, że nawet ich nie lubiła. Poza tym, nigdy jej nie
było, ciągle miała te swoje bale, akcje charytatywne, herbatki na salonach, wystawy
w galeriach sztuki, rauty, pikniki, przyjęcia, pokazy mody. Wchodziła do domu
tylko po to, żeby się przebrać, czasem przespać, wypić kawę i odebrać pocztę.
Ale to też nie zawsze, niekiedy nie było jej w domu kilka tygodni. Dzieciaki
wychowały się same, bo nianie nie wytrzymywały z nimi dłużej niż kilka dni.
Bliźniacy
Alex i Leo mieli po osiem lat. Emily zaszła z nimi w ciążę jeszcze przed ślubem
z ojcem i to właśnie był powód zawarcia przez nich małżeństwa, o którym
zostałam poinformowana na kilka dni przed uroczystością, gdy wróciłam z wakacji
u ciotki we Francji. Myślę, że ojciec zrobił to specjalnie, żebym nie robiła
żadnej histerii, jak to nazywał moje nieczęste sprzeciwy wobec jego decyzji.
Dwa lata później urodziła się Karen, no a półtorej roku temu Lana. Nie wiem,
kiedy oni mieli czas na robienie dzieci, skoro ojciec prawie nieustannie
siedział w sądzie, a Emily jeździła po całym świecie. Można by wysunąć
nieśmiałe przypuszczenie, że nie wszystkie dzieciaki były moim rodzeństwem, ale
ojciec nie zakwestionował swojego wkładu płodzenie żadnego z nich, więc to była
nie moja sprawa.
Alexander
i Leonardo byli nadmiernie żywymi i ruchliwymi ośmiolatkami, których ulubionym
zajęciem było niszczenie wszystkiego na swojej drodze. Gdy wpadali niczym dwie
małe trąby powietrzne do tego samego pomieszczenia co ja, automatycznie
chowałam swoje rzeczy z zasięgu ich łapek, a służba napinała się w gotowości do
natychmiastowego gaszenia pożarów i chwytania spadających ze ścian obrazów,
żeby broń Boże nie uraziły chłopców. Kiedyś mnie to irytowało, a teraz w sumie
nawet bawiło, o ile bracia w jakiś sposób nie znaleźli się w moim pokoju. Alex
i Leo mieli niezwykłą siłę rażenia - stłukli kryształową wazę, którą ich matka
dostała jako prezent na trzydzieste urodziny, podpalili jej pudla, którego
trzeba było później uśpić, bo straszliwie się męczył, a potem za jednym
zamachem ugotowali w akwarium złote rybki (do dzisiaj nie wiem jak), zrobili
nożami kilka sporych dziur w drzwiach wejściowych, tak że nadawały się tylko do
wymiany, a porysowane ściany trzeba było zamalować, pocięli nożyczkami nowe
kaszmirowe zasłony w salonie i o mało co nie zamordowali mojego kota, który, po
odwiązaniu przeze mnie ze sznurka, uciekł i nigdy nie wrócił. W sumie, nie
dziwię mu się, nie chciałabym zostać spuszczona za tylne łapy z drugiego
piętra, jakoś nie podniecają mnie skoki na bungie. A to jedynie wierzchołek
góry lodowej. Służba codziennie drżała, co też nowego chłopcy dzisiaj wymyślą, opiekunki
wytrzymywały z nimi góra miesiąc, a ja, odkąd tylko zaczęli chodzić, nauczyłam
się zamykać drzwi od pokoju na klucz, niezależnie gdzie i na ile wychodziłam.
Karen
wyglądała niczym słodki aniołek i nie była taka diaboliczna jak bracia, ale na
pewno o wiele bardziej despotyczna. Jej ulubione słowo brzmiało: „chcę!”,
koniecznie z wykrzyknikiem, a najlepiej z kilkoma. Mając zaledwie sześć lat,
nie dopuszczała do siebie myśli, że czegoś nie możne dostać, ona tego chciała i
już. Wszyscy skakali nad nią, jakby była księżniczką, miała oddzielną nianię,
własną garderobę i to o wiele większą od mojej, kota z ogromną czerwoną kokardą
na złotej obroży oraz łóżko takiej wielkości, że zmieściłaby się tam razem z
braćmi i siostrą. Żywiłam cichą nadzieję (a ze mną pozostali domownicy), że z
Lany nie wyrośnie ani szatański pomiot, ani naburmuszona despotka. Na razie
ograniczała się jednak do zmuszania wszystkich, aby nosili ją na rękach, nie
tolerując przy tym wózka, łóżeczka, a już na pewno chodzenia na własnych
nogach. Była na dobrej drodze, żeby dorównać starszej siostrze, a nawet ją
pokonać.
W gruncie
rzeczy dzieciaki nie były takie złe, każde na swój sposób dałoby się lubić,
gdyby je trochę przytemperować. Jednak Emily nie dała powiedzieć na nie złego
słowa, a już pod żadnym pozorem nie wolno było na nie krzyczeć, bo to je
stresuje. Więc rosły sobie takie diabelskie nasienia, doskonale wiedząc, że
mogą robić co chcą i nikt im nic nie powie.
- Jeść! -
wrzasnęli jednocześnie bliźniacy, podbiegając do stołu i rzucając się na
jedzenie, jakby nie mieli nic przez tydzień w ustach.
-
Siadajcie ładnie przy stole - skarciłam ich, zakrywając dłonią swój kubek z
herbatą, zanim wylądowała w nim łapka Alexa, okruszki i ogórek z jego kanapki,
a potem pewnie jeszcze kilka innych rzeczy. - Kruszycie na obrus i podłogę.
-
Dżuanita pozbiera - odparł mi na to beztrosko jego brat z pełnymi ustami,
przekręcając imię kobiety na amerykański sposób. Nie znosiłam tego.
- Juanita
jest już stara i nie będzie za wami latała z szufelką. Siadać.
Oczywiście
mnie nie posłuchali, Leo nadal skakał po krześle, natomiast Alex usiadł na
stole i zaczął wyjadać kostki cukru z cukierniczki. Jedyną reakcją było to, że
spojrzeli na mnie w ten specjalny sposób i wiedziałam, co zaraz nastąpi.
- Powiem
mamie, że się nad nami znęcałaś - zagroził Leo.
- I że
nie pozwoliłaś nam jeść - dodał Alex.
- I że
Dżuanita jest za stara i powinna ją wyrzucić - dorzucił jeszcze Leo.
- A ja
jej powiem, że to wy zabraliście jej nową szminkę, żeby wysmarować nią
fartuszek Rebecki - odparłam takim samym tonem jak oni. Zamarli nagle i zrobili
przerażone miny. Ha! I tu was mam, małe potwory, pomyślałam. - A wasza mama
Juanity nie wyrzuci, bo dobrze wie, że nikt nie wytrzyma z wami tak długo jak
ona i nie będzie chciał tu pracować. Siadać - rozkazałam po raz kolejny.
Posłali
mi spojrzenia zbitego psa, ale posłusznie zajęli miejsca przy stole i nawet
przestali wrzeszczeć, plując przy tym okruszkami. Juanita wyjrzała z kuchni i
uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością, a zza jej pleców wychylała się nasza
pokojówka, Rebecca, z rozeźloną miną. Zapewne domyślała się, co stało się z jej
fartuchem, ale nie miała na to żadnych dowodów.
Karen
została przyniesiona przez swoją nianię na rękach i zaraz podstawiono jej przed
nos naleśniki z syropem, bo nic innego nie tknęłaby na śniadanie. Lilian,
„niania specjalna”, jak to się mówiło o niej po kątach, poszła jeszcze raz na
piętro po Lanę, która pewnie była jeszcze w czasie swojej porannej „ubraniowej
histerii”, czyli jak zwykle nie pozwalała przebrać się z piżamek. Rodziców
oczywiście jak zawsze nie było, a służba nie miała uprawnień do zabronienia
chłopcom rzucania w siebie chlebem, uciszenia nieznośniej sześciolatki, która
darła się, że chce kakao i zmuszenia najmłodszej pociechy do ubrania się.
Szybko dopiłam swoją herbatę i ruszyłam Lilian na odsiecz, modląc się, żeby w
tym czasie Alex i Leo nie wpadli na kolejny szatański pomysł.
Witamy u
Greyów. Ktoś ma ochotę na gorące kakao?
- Niech
panienka przestanie obgryzać te paznokcie - zdenerwowała się po raz tysięczny
Juanita.
- Nie mogę,
to z nerwów.
Wymamrotała
coś do siebie po hiszpańsku, ale nie zrozumiałam co.
Do
rozdania dyplomów zostały mi trzy dni, godzina i trzydzieści minut, a ja coraz
bardziej się stresowałam. Rano był listonosz, ale nie miał dla mnie żadnej
poczty, żadnego listu z uczelni, a już na pewno nie z Harvardu. Nie mogłam już
wysiedzieć w domu w jednym miejscu, choć nie chciałam się z niego ruszać, na
wypadek, gdyby jednak na poczcie zorientowali się, że zabłąkał się jakiś list
do mnie. Koło południa Juanita prawie siłą zabrała mnie na bazar, żebyśmy
kupiły rzeczy do obiadu, a ja przy okazji oderwałam myśli od listu, który wciąż
uparcie nie przychodził. Trzymałam na przedramieniu pleciony koszyk, który
robił się cięższy i cięższy, a kobieta nieustannie pakowała do niego kolejne
sprawunki.
Lubiłam
przebywać na targu. Tropicana Flea Market znajdował się kawał drogi od naszego
domu, ale Juanita na zakupy jeździła wyłącznie tam. Mówiła, że w tym miejscu zawsze
może znaleźć świeże owoce i warzywa, ale wiedziałam, że chodziło o coś więcej.
Na Tropicana Flea kręciło się sporo Kubańczyków i chyba kobieta po prostu przez
chwilę chciała poczuć się jak w rodzinnym domu. Mnie to wcale nie przeszkadzało
i zabierałam się tam z Juanitą w każdej wolnej chwili.
Na targu
było jak zawsze pełno ludzi, przekrzykiwali się w wielu językach i co chwilę
ktoś mnie potrącał. Juanita wybierała najładniejsze pomidory, papryki,
pomarańcze i ananasy, wykłócając się głośno o ceny, a ja w tym czasie oglądałam
naszyjniki z koralowców, plecione maty, ręcznie robione bransoletki. Targowanie
się było bardzo ważnym elementem zakupów, co pojęłam już dawno i przenigdy w
tym nie przeszkadzałam. Odnosiłam wrażenie, że zarówno sprzedający, jak i
klienci odczuwali przyjemność, wykrzykując po hiszpańsku: „Demasiado caro!”, „Más!
Más!”, „No estoy de acuerdo!”, „Rip off!”, „Fraude!” i wciskając między to
przekleństwa lub okrzyki do Boga i jego Matki nad ciężkim kalectwem tej drugiej
strony. Nie potrafiłam tego zrozumieć, ale zawsze mnie to zachwycało i dziwiło,
gdy moja drobna, pomarszczona Juanita krzyczała do sprzedawcy: „Vaya timo!”, a
on jej na to odpowiadał: „La calumnia! La
calumnia!”
Kręcących
się między straganami ludzi roztrącała biegająca za piłką grupka kubańskich
chłopców, zwracając na siebie uwagę sprzedawców, którzy rzucali w ich kierunku
przekleństwa. Czasem któryś z chłopców pochwycił ze stoiska jakiś owoc, a
właściciel zaraz wybiegał z nim z miotłą albo kijem, jednak dzieciaka już dawno
nie było. Przy jednym ze straganów zaczepiła mnie starsza kobieta i po włosku
zaczęła zachwalać ślicznie wyszywaną chustę, namawiając mnie do jej zakupu.
Musiałam przyznać, że idealnie nadawałby się na prezent dla Juanity, bo akurat
zbliżały się jej urodziny.
-
Pasowałby ci ten czerwony - stwierdził ktoś za mną.
- Tak
myślisz? - rzuciłam, nie odwracając się w stronę rozmówcy. Doskonale znałam ten
miękki, męski głos. - Wolę czarny. To kolor mojej duszy.
- Nie
wierzę. Jestem pewien, że jest śnieżnobiała i brakuje jej tylko skrzydeł i
aureoli. Inaczej nikt nie pragnąłby złożyć cię w ofierze.
Odłożyłam
chustę na stoisko, kręcąc głową i uśmiechając się przepraszająco do pulchnej
sprzedawczyni o ciemnej twarzy i ruchliwych ustach. Kobieta zaraz znalazła
sobie inną potencjalną klientkę. W końcu pojrzałam na stojącego za mną
mężczyznę, instynktownie odsuwając koszyk z zasięgu sprytnych rąk głośnych
chłopców, którzy przeciskali się obok nas. Luca przyglądał się mi z nieznacznym
uśmiechem błądzącym na ustach. W ostatnim czasie zdążyłam całkiem już o nim
zapomnieć, w końcu zniknął dwa miesiące temu tak samo niespodziewanie, jak się
pojawił. Od tamtej pory miałam zbyt wiele na głowie, ale w tym momencie na nowo
zderzyłam się z osobliwością jego urody i zachowania.
Wyglądał
tak samo jak w kwietniu - ta sama idealna twarz, te same złociste oczy i ten
sam niezwykły uśmiech przez delikatne uniesienie kącików ust. Teraz jednak, prócz
zwykłej uprzejmości i niewielkiej dozy sympatii, wyczułam jeszcze jakby bijącą
od niego arogancję i pewność siebie, której nie zauważyłam ostatnio. No ale
widziałam go zaledwie dwa razy - przy pierwszym spotkaniu byłam bliska śmierci,
a za drugim razem otumaniona środkami przeciwbólowymi.
Luca też
mi się przyglądał i nie mogłam odczytać z jego twarzy, co myśli na mój temat.
Musiałam wydać mu się inna niż poprzednio - w czerni i makijażu, zdrowa i
niecierpiąca, w normalnym oświetleniu i żadnym dziwnym miejscu. Nie mogłam
odkryć, czy spodobało mu się to, co widział. Zresztą, jakie to miało dla niego
znaczenie? Pewnie uważał mnie za dzieciaka i rozmawiał ze mną z czystej
uprzejmości i normalnej ludzkiej życzliwości. W końcu uratował mi życie, pewnie
był ciekawy, jak się czuję i tak dalej. Faceci w jego wieku woleli dojrzałe
kobiety, a nie jakieś podlotki, które ledwie zaczęły nosić stanik. Zresztą, u
mnie nie bardzo było na czym go nosić, zawsze byłam drobna i mało zaokrąglona.
-
Śledzisz mnie? - zapytałam przyjaznym tonem, mijając go i przechodząc do
następnego stoiska. Rozejrzałam się za Juanitą, ale znalazłam ją kilka
straganów dalej, gdzie wykłócała się nad ziemniakami.
- Skąd
ten pomysł? - odparł tonem zbyt niewinnym jak na mój gust i posłał mi lekko
urażone spojrzenie. - Akurat…
- Byłeś w
pobliżu? - wpadłam mu w słowo.
Uśmiechnęłam
się kpiąco. Podeszłam do budki ze słomianymi kapeluszami i przyjrzałam się im
prawie w zachwycie. Zawsze chciałam taki mieć, wydawały mi się takie beztroskie
i radosne, jakby były ucieleśnieniem sielanki. Jedną ręką wciąż przyciskając
koszyk, drugą założyłam sobie jeden z kapeluszy na głowę. Szerokie rondo
pofałdowało się cudownie, a dwie granatowe wstążki w kropki powiewały przy
każdym podmuchu wiatru, gdy przeglądałam się w wiszącym obok lustrze. Z czystej
przekory zrobiłam kilka słodkich minek do swojego odbicia i puściłam oko do
Luki. Popatrzył na mnie jak na idiotkę, a ja poczułam, że jest mi to obojętne.
W samej chwili brazylijski sprzedawca zaczął wychwalać po portugalsku moją
urodę, przeczuwając, że zdecyduję się na zakup.
- Quanto
custa? - zapytałam. Znałam jedynie podstawowe zwroty, ale pewnie i tak nie
miałabym problemu z komunikacją, gdyby kiedyś przyszło mi zgubić się w kraju
portugalskojęzycznym. Doskonała pamięć bardzo ułatwiała człowiekowi życie.
Wysoki mężczyzna z początkami siwizny wymienił cenę. - Eu vou tomar -
oznajmiłam, na co uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Luca
wydawał się być zdziwiony i przyglądał się mi uważnie, gdy szukałam portfela w
przepastnym wnętrzu mojej czarnej torby, którą przezornie włożyłam na dno
koszyka. Zatłoczone place targowe były rajem dla kieszonkowców, a ja nie miałam
zamiaru ułatwiać im życia. Niech się za uczciwą pracę wezmą.
- Czyżbyś
mówiła w każdym języku świata? - rzucił Luca tonem swobodnej pogawędki, gdy już
odeszliśmy od kapeluszowego stoiska, oczywiście ze świeżym nabytkiem na mojej
głowie. - Słyszałem już z twoich ust całkiem przyjemny dla ucha hiszpański,
poza tym zdawałaś się świetnie rozumieć, co mówiła do ciebie tamta stara
Włoszka. Masz coś jeszcze w zanadrzu?
Rzuciłam
mu szybkie spojrzenie spod szerokiego ronda kapelusza. Przy nim nie zwróciłam
się do nikogo po hiszpańsku, a to oznaczało, że musiał mnie już od jakiegoś
czasu obserwować. Postanowiłam jednak na razie tego nie komentować, tym
bardziej, że zdradził się chyba zupełnie nieświadomie.
-
Naprawdę wyglądam na kogoś tak mało mądrego, że wydaje się to aż takie dziwne?
- zażartowałam.
Nie
odpowiadał przez dłuższą chwilę.
- Nie -
stwierdził w końcu. Nie widziałam jego miny i nie mogłam ocenić, na ile mówi
prawdę. - Po prostu w obecnych czasach wielojęzyczność to, że tak to ujmę,
towar deficytowy.
- Hm,
możliwe. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
Przeszliśmy
wolno kilka jardów w milczeniu, wciąż w tym samym układzie - ja przodem, on
kilka kroków za mną. Rozejrzałam się niedyskretnie za Juanitą, nie chcąc jej
zgubić. Wlałam też, żeby nie dźwigała zbyt dużo rzeczy, w końcu miała już swoje
lata, ale ona zapewne myślała to samo o mnie. Lekarze nagadali jej o unikaniu
wysiłku fizycznego, zredukowaniu stresu i stosowaniu diety, przez co męczyła
mnie na wszelkie możliwe sposoby, z dobrych chęci, oczywiście. Jakby można było
zredukować stres! Ludzie, byłam nastolatką, w tym wieku cały świat człowieka
stresuje i doprowadza do szaleństwa.
W tej
chwili też czułam się zestresowana. Krok w krok podążał za mną w gruncie rzeczy
obcy facet, którego widziałam na oczy raptem dwa razy. Wszyscy się za nami
oglądali, ale miałam wrażenie, że część osób nie zachwycała się wcale niezwykłą
urodą mojego towarzysza. Jakaś starsza kobieta przeżegnała się na nasz widok,
grupka kilku mężczyzn o spalonych słońcem twarzach zamilkła, gdy ich mijaliśmy
i posłała nam niezbyt przyjemne spojrzenia, a jeden sprzedawca zaczął nawet
mamrotać pod nosem przekleństwa. Uświadomiłam sobie nagle, że wszyscy ci ludzie
wierzyli w ludowe podania i legendy równie mocno co Juanita. A do tej pory
myślałam, że żyjemy w XXI wieku. Jak widać religijność nie przeszkadzała
wierzyć w zabobony. Z nerwów znów zaczęłam obgryzać paznokcie.
-
Panienka zje sobie w końcu palce - ofuknęła mnie Juanita, pojawiając się nagle
tuż obok. - Czym wtedy będzie panienka pisać te swoje święte notatki?
- Nauczę
się stopami - wymamrotałam, ale posłusznie wyjęłam dłoń z ust.
Nastawiłam
koszyk, żeby kobieta mogła wrzucić do niego kolejną porcję ciężkich jak diabli
sprawunków. Nie sprawiała wrażenia, jakby miała zamiar już kończyć.
Zastanawiałam się, czy zamierza zrobić zapas na cały rok dla armii, ale nie
powiedziałam tego głośno. Pewnie by się na mnie obraziła.
Juanita
ułożyła zakupy starannie w koszyku, po czym spojrzała na stojącego za moimi
plecami mężczyznę i nagle zamarła. Widziałam, jak rozszerzają jej się oczy ze
strachu, gdy odruchowo sięgnęła dłonią do swojego świętego medalika.
- Och, to
tylko Luca - rzuciłam, przewracając oczami. - Luca, poznaj Juanitę, naszą
gospodynię - powiedziałam, odwracając się w jego stronę pierwszy raz od
dłuższego czasu. - To ona nauczyła mnie tylu języków.
-
Niezwykle miło mi panią poznać - odparł, ukłoniwszy się lekko. Głos miał słodki
jak miód, ale spojrzenie lodowate i twarde.
Oczekiwałam,
że Juanita zaraz zacznie krzyczeć albo dostanie ataku paniki i każe mi
natychmiast uciekać, ale zamiast tego zesztywniała, wyprostowała się i
przybrała bojową postawę, podobną do zachowania mijanych przez nas ludzi. Jej
wzrok zrobił się równie zimny co Luki. Zmarszczyła wrogo brwi i zacisnęła usta,
ale dłoń wciąż trzymała przy szyi, nie puszczając medalika. Miałam wrażenie, że
temperatura spadła o kilka stopni, ale może była to wina słońca, które nagle
skryło się za chmurami, choć w prognozie pogody nadawano upały, jak przez
większość czasu w Miami. Kilka osób przyglądało się nam z zaciekawieniem,
wyglądali na typowych mieszkańców Florydy, nierozumiejących przy czy konfliktu,
natomiast najbliżsi handlarze sprawiali wrażenie spiętych i gotowych do ataku.
Poczułam, że kręci mi się w głowie. Zabobony!, wrzasnął natychmiast mój mózg,
buntując się przeciwko takiemu obrotowi sprawy.
Juanita
zaczęła wyrzucać z siebie całą litanię po hiszpańsku, ale tak cicho i z taką
szybkością, że niewiele potrafiłam z tego zrozumieć. Wyłapałam jednak coś o
złych duchach panoszących się po świecie i smażeniu się w piekle. Luca wyglądał
na niewzruszonego, przyglądał jej się bez słowa z góry, z rękoma założonymi na
piersi i mocno zaciśniętymi ustami. Był od niej wyższy jakieś półtorej stopy i
nie chciałam nawet wyobrażać sobie, jak to się skończy, gdy Juanita zapragnie
się na niego rzucić. Postanowiłam interweniować, zanim ściągną na siebie uwagę
jeszcze większej ilości gapiów.
- Daj już
mu spokój, Juanita - zwróciłam się do Kubanki, stając między nią, a mężczyzną.
Sytuacja wyglądała zapewne groteskowo. - Nic ci nie zrobił.
- Diablo
- rzuciła, nawet na mnie nie zerknąwszy, tylko wciąż wbijając ostre spojrzenie
w Lukę.
Nic na to
nie powiedział.
- Jak dla
mnie, to on wygląda bardzo poprawnie politycznie - stwierdziłam przesadnie
lekkim tonem. - Daj już spokój.
Popatrzyła
po raz ostatni wrogo na mężczyznę, po czym odwróciła się na pięcie i odeszła
między stragany. Westchnęłam, podążając za nią wzrokiem. Choć wiedziałam, że
bardzo mocno wierzy w te wszystkie historie, które w dzieciństwie słyszała od
matki, nawet nie przypuszczałam, że jest gotowa zrobić dla nich scenę na środku
Tropicana Flea. Widziała Lukę po raz pierwszy w życiu i natychmiast
sklasyfikowała go jako demona, nic o nim nie wiedząc. Ty też prawie nic o nim
nie wiesz, szepnął mi cichy głosik w mojej głowie. Nieświadomie przypomniałam
sobie, że moje pierwsze skojarzenie na jego temat było jednak nieco inne.
- Cóż, mam
nadzieję, że jednak nie jesteś wampirem - zwróciłam się do Luki, gdy znów
wmieszaliśmy się w tłum. Oczywiście, na ile było to możliwe z kimś takim przy
boku, w otoczeniu napalonych kobiet obcinających go wzrokiem oraz wierzących w
złe duchy i postaci z legend Latynosów, którzy mieli dużo mniej przyjazne
zamiary. - Juanita będzie już zupełnie nie do wytrzymania, gdy okaże się, że
znowu miała rację.
- A
myślisz, że miała? - zapytał grobowym głosem.
Znów
szedł za mną i nie mogłam obserwować jego twarzy, ale byłam prawie pewna, że
jest ściągnięta nieprzeniknioną maską.
- Czy ja
wyglądam na osobę wierzącą w wampiry? - odparłam pytaniem na pytanie, rzucając
mu przez ramię figlarne spojrzenie.
Mógł
sobie je interpretować, jak tylko chciał.
- Czyli
nie wierzysz?
- Tego
nie powiedziałam.
Westchnął
z irytacją.
- Nie
potrafię cię zrozumieć - mruknął tak cicho, że ledwie usłyszałam. - Czy możesz
mi wyjaśnić, dlaczego twój były chłopak nadal znajduje się na wolności? -
zmienił temat, choć domyślałam się, że idealnie pasował do nierozumienia mnie.
To, że
wiedział, kim jest James i gdzie się znajduje, oznaczało, że nie zniknął tak po
prostu dwa miesiące temu. Zadał sobie nieco trudu, żeby odkryć, z kim się
spotykałam i obserwował Jamesa, a zatem pewnie i mnie. Nie poczułam się zbyt
komfortowo z tym odkryciem i myślą, że od jakiegoś czasu byłam śledzona przez
faceta, którego nawet nie znałam. To, że uratował mi życie, wcale nie
oznaczało, że miał prawo się nim interesować i mnie śledzić. Nie miałam
pojęcia, czy robił to przez cały czas, czy może wyjechał i wrócił niedawno,
żeby mnie odnaleźć. Może był jakimś psychopatą. Najpierw mnie uratował, a teraz
miał zamiar trochę się ze mną pobawić, zanim własnoręcznie mnie zamorduje. Może
wypatrzył mnie już wcześniej i James popsuł mu plany…
Mój mózg
zaczął podsuwać mi coraz śmielsze wizje, od których po plecach przechodziły mi
ciarki. Nagle poczułam się niepewnie, że jestem odwrócona do Luki plecami i nie
widzę jego ruchów. Wiedziałam, że zbyt długo ociągam się z odpowiedzią i pewnie
ucieszyłam się, że Luca nie widzi mojej twarzy, gdyby nie nagłe zaniepokojenie
niewidzeniem jego własnej.
- A
dlaczego miałby nie być? - zapytałam uprzejmie, zatrzymując się przy budce z
jabłkami i modląc się, żeby nie wyczuł drżenia w moim głosie.
- Cóż, może
dlatego że próbował cię zabić.
Zerknęłam
na niego. Stał po prawej stronie z rękoma głęboko w kieszeniach i zmarszczonym
czołem, a jego złote oczy ściemniały. Mimo to nagle przestałam się go obawiać.
Nie, powiedziałam sobie, to nie miałoby sensu. Po co miałby mnie wtedy ratować,
jeśli chciał mnie zabić? Mógł sam dokończyć tam na miejscu lub zabrać mnie na
jakieś odludzie i w spokoju dobić. Nie wiedziałam, co to musiałby być za
psychopata, który zadałby sobie tyle trudu, żeby uratować mnie prawie na sekundę
przed śmiercią, puszczać wolno na kilka miesięcy, żeby potem znów mnie łapać i zabijać.
Trochę bezsensowne. Popatrzyłam na idealną twarz Luki i stwierdziłam, że po
prostu nie mógł być mordercą. Nadal nie podobało mi się, że mnie obserwował,
ale przestałam się go bać.
- James? -
zdziwiłam się z teatralną przesadą, nagle powracając do dobrego humoru. A
zresztą, nawet jeśli był szaleńcem, to mogłam przynajmniej umrzeć w dobrym
nastroju. Należało mi się. - James próbował mnie zabić? Och, nie miałam
pojęcia. Nie pamiętam z tamtego wieczoru zupełnie nic od wyjścia z domu.
- Bardzo
wygodne - stwierdził, a kąciki jego ust drgnęły.
Wybrałam
największe, najbardziej czerwone jabłko i od razu wbiłam w nie zęby. Było
słodkie i soczyste.
- A jaka
oszczędność czasu.
Uśmiechnął
się. Skinął na sprzedawcę i zapłacił mu za owoc. Ciemnoskóry mężczyzna
popatrzył na niego z dystansem, ale nie zaczął rzucać przekleństw, bez słowa
wydając resztę.
- Nie za
bardzo cię tu lubią - zauważyłam.
Luca
wzruszył ramionami.
- Nie
przeszkadza mi to. Rzadko bywam w takich miejscach.
Spojrzałam
na jego śnieżnobiałą koszulę i ciemne jeansy. Faktyczne, jakoś nie pasował do
zatłoczonego targu. Z drugiej strony, ja też byłam „dziewczyną z dobrego domu”,
a czułam się tu nawet lepiej niż w naszej wielkiej i lśniącej willi.
Juanita
wróciła i wrzuciwszy ostatnie rzeczy do koszyka, oznajmiła mi, że na dziś
koniec zakupów. Ulżyło mi, bo obie ręce bolały już mnie niemiłosiernie i nie
mogłam wymyśleć nowego sposobu na noszenie tego ciężkiego cholerstwa. Luca
chyba zauważył jakąś zmianę na mojej twarzy, bo nagle żywo zainteresował się
koszykiem. Juanita wyglądała, jakby miała ochotę go pobić, gdy zaproponował, że
poniesie za mnie pakunki.
- Poradzę
sobie - rzuciłam, przewracając oczami.
- Ależ
panienka nie powinna nosić ciężkich rzeczy - wtrąciła Juanita z troską,
nieświadomie grając na korzyść Luki.
-
Zrobicie zaraz ze mnie inwalidę - zirytowałam się. - Jestem już całkowicie
sprawna i nie potrzebuję wyręczania mnie w każdej sprawie.
- Nie
twierdzę, że nie jesteś sprawna - odezwał się Luca, ignorując wściekłe
spojrzenie starej Kubanki. - Staram się być po prostu uprzejmy. To byłaby ujma
na moim honorze, gdybym beztrosko pozwolił kobiecie nieść coś ciężkiego.
-
Gentelman się znalazł - mruknęłam, ale oddałam mu koszyk.
Juanita
nie była zbyt zadowolona, że mężczyzna będzie nam towarzyszył aż do samochodu.
Wciąż mamrotała pod nosem o złych duchach i demonach, ale oboje nie zwracaliśmy
na nią uwagi, zajęci rozmową. Głównie to ja zadawałam pytania, a Luca
cierpliwie odpowiadał. Wydawał się być nieco rozbawiony moim przesłuchaniem.
Dowiedziałam się więc, że miał dwadzieścia trzy lata i przyjechał do Miami do
dobrego znajomego, który był myśliwym i mieszkał na Everglades, co w pewnym
sensie tłumaczyło obecność na mokradłach w środku nocy. Luca zaś mieszkał w
okolicach Seattle, od kilku miesięcy samotnie, bo jakiś czas temu wyprowadził
się od brata i jego rodziny. Byłam ciekawa, czemu to zrobił, ale on tylko
wzruszył ramionami i stwierdził, że brakowało mu prywatności. Świetnie to
rozumiałam. Na moje pytanie, co teraz robi
zawodowo, odparł, że kończy studia medyczne i ma zamiar poprosić brata o
pomoc w znalezieniu pracy. Dotarło do mnie, że pewnie tylko dzięki temu
przeżyłam.
Juanita
przysłuchiwała się nam z ciekawością, prychając co jakiś czas, jakby wątpiła w
prawdziwość słów Luki. Musiałam jednak przyznać, że facet był zbyt idealny,
żeby mógł być prawdziwy - nie dość, że przystojny i dobrze wychowany, to
jeszcze przyszły lekarz. Wampir-lekarz? Tego jeszcze nie grali. Poza tym, był
środek dnia, świeciło słońce… Znaczy, jakiś czas temu świeciło, bo teraz skryło
się za chmurami. Z drugiej strony, skoro ewolucja przekształciła
neandertalczyka w homo sapiens, czy wampiry nie mogły ewoluować? A może to
wszystko były tylko legendy, które pozwalały im wtopić się w tłum i nie narażać
się na ludzką nienawiść? W końcu stały wyżej w łańcuchu pokarmowym.
Poczułam,
że zaczyna mnie boleć od tego głowa.
Frank
siedział za kierownicą nissana z niesamowicie znudzoną miną i czapką nasuniętą
na oczy. Samochód stał w cieniu, ale przypuszczałam, że w czarnym aucie musiało
być jak w piekarniku, co zupełnie nie przeszkadzało mężczyźnie przespać się
kilka razy. Frank potrafił zasypiać na życzenia w każdym możliwym miejscu, byleby
tylko miał chwilę czasu. Na nasz widok wyskoczył z auta i przejął od Luki
koszyk, żeby wstawić go do bagażnika. Juanita w tym czasie usadowiła się już na
tylnym siedzeniu, ale ja wciąż jeszcze się ociągałam.
- Długo
jeszcze zostajesz? - zapytałam Lukę, stojąc przy otwartych drzwiach samochodu,
gotowa do wejścia do środka.
Mężczyzna
miał nieprzeniknioną minę. Wiedziałam, że to głupie żebrać o spotkanie,
zwłaszcza, że nie musiał być zainteresowany takim dzieciakiem jak ja, ale po
prostu mnie intrygował, nie cierpiałam zostawiać niewyjaśnionych zagadek. No
dobra, do tego mi się podobał, ale po przejściach z Jamesem postanowiłam dać
sobie spokój z chłopakami do ukończenia studiów.
- Kilka
dni.
- Mam
nadzieję, że kiedyś jeszcze akurat będziesz w pobliżu mnie - rzuciłam z psotnym
uśmiechem.
Uniósł
lekko kąciki ust.
- Możliwe
- powiedział, zanim wsiadłam do samochodu.
Zamknął
elegancko za mną drzwi, a Frank natychmiast ruszył. Obejrzałam się tylko raz, a
Luca wciąż stał w tym samym miejscu. Miałam doskonały humor, nawet jeśli
Juanita nie odzywała się do mnie do końca dnia.
Pierwsza *.*
OdpowiedzUsuńSuper rozdział :)
I taki długi ^^ Przeczytałam całego bloga i mi się spodobało jak piszesz :D
Obserwuję :3 Pozdrawiam i życzę weny.
Czekam na nexta
Zapraszam do mnie
http://about-the-everything.blogspot.com/
i http://be-your-self-6969.blogspot.com/