poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Opowiadanie czternaste; część 3

Nie mogę uwierzyć, że poświęcam tyle czasu na pisanie zmierzchowego ficka. Zawsze się przecież zarzekałam, że "Zmierzchu" nie trawię. Czysta hipokryzja. Ale uważam, że historia jest bardzo dobra.


"Zmierzch" według Beatrice, 

czyli zawsze można dodać jakąś postać, no nie?


ROZDZIAŁ 2. Z deszczu pod rynnę

maj 2001
Od jakiegoś czasu robiłam wielkie odliczanie. Zostały mi dokładnie trzy dni, pięć godzin i dwadzieścia siedem minut do rozdania dyplomów. Wstając wcześnie rano, żeby pobiegać (próbowałam wrócić do formy po szpitalu, ale lekarze nadal zabraniali mi większych wysiłków), odznaczyłam kolejny dzień w kalendarzu. To już tylko trzy dni. Byłam  skrajnie podekscytowana oraz mocno zestresowana, bo wciąż jeszcze nie dostałam listu z Harvardu. Ostatnie testy kwalifikacyjnie miałam już dawno za sobą, w liceum wszystko pozaliczane, przyszły do mnie listy z Yale, Brown, Dartmouth i Princeton, ale z Harvardu nadal cisza. Czekałam i miałam co coraz gorsze przeczucia. Może zwlekali, bo się nie dostałam i nawet nie zależało im, żeby mnie o tym informować?
- Niech już panienka przestanie gryźć te paznokcie - skarciła mnie Juanita przy śniadaniu i trzepnęła delikatnie w moją dłoń, którą od kilku dni nieustannie trzymałam koło ust. - Na pewno się panienka dostała.
- Dlaczego więc jeszcze nie ma odpowiedzi? - zapytałam po raz tysięczny, nerwowo podrygując na krześle. Nie mogłam wysiedzieć w miejscu.
- Jestem pewna, że są panienką zachwyceni. Pewnie muszą coś tam wpisać dodatkowo, skoro skończyła panienka szkołę trzy lata wcześniej.
Nie przekonywało mnie takie tłumaczenie. Juanita miała coś jeszcze dodać, ale do jadalni wbiegło moje rodzeństwo, wrzeszcząc, jakby obdzierano je ze skóry i kobieta zaraz poleciała ratować to, co stało na ich drodze. Ich obecność równała z ziemią wszystko w tym samym pomieszczeniu.
Emily urodziła mi czworo rodzeństwa i przy żadnym nie umarła. Była w tym lepsza od mojej mamy, której nie udało się przeżyć nawet jednego porodu. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego moja macocha potrzebowała dać mojemu ojcu aż tylu potomków. Nigdy jakoś szczególnie się nimi nie zajmowała, ba!, czasem odnosiłam wręcz wrażenie, że nawet ich nie lubiła. Poza tym, nigdy jej nie było, ciągle miała te swoje bale, akcje charytatywne, herbatki na salonach, wystawy w galeriach sztuki, rauty, pikniki, przyjęcia, pokazy mody. Wchodziła do domu tylko po to, żeby się przebrać, czasem przespać, wypić kawę i odebrać pocztę. Ale to też nie zawsze, niekiedy nie było jej w domu kilka tygodni. Dzieciaki wychowały się same, bo nianie nie wytrzymywały z nimi dłużej niż kilka dni.
Bliźniacy Alex i Leo mieli po osiem lat. Emily zaszła z nimi w ciążę jeszcze przed ślubem z ojcem i to właśnie był powód zawarcia przez nich małżeństwa, o którym zostałam poinformowana na kilka dni przed uroczystością, gdy wróciłam z wakacji u ciotki we Francji. Myślę, że ojciec zrobił to specjalnie, żebym nie robiła żadnej histerii, jak to nazywał moje nieczęste sprzeciwy wobec jego decyzji. Dwa lata później urodziła się Karen, no a półtorej roku temu Lana. Nie wiem, kiedy oni mieli czas na robienie dzieci, skoro ojciec prawie nieustannie siedział w sądzie, a Emily jeździła po całym świecie. Można by wysunąć nieśmiałe przypuszczenie, że nie wszystkie dzieciaki były moim rodzeństwem, ale ojciec nie zakwestionował swojego wkładu płodzenie żadnego z nich, więc to była nie moja sprawa.
Alexander i Leonardo byli nadmiernie żywymi i ruchliwymi ośmiolatkami, których ulubionym zajęciem było niszczenie wszystkiego na swojej drodze. Gdy wpadali niczym dwie małe trąby powietrzne do tego samego pomieszczenia co ja, automatycznie chowałam swoje rzeczy z zasięgu ich łapek, a służba napinała się w gotowości do natychmiastowego gaszenia pożarów i chwytania spadających ze ścian obrazów, żeby broń Boże nie uraziły chłopców. Kiedyś mnie to irytowało, a teraz w sumie nawet bawiło, o ile bracia w jakiś sposób nie znaleźli się w moim pokoju. Alex i Leo mieli niezwykłą siłę rażenia - stłukli kryształową wazę, którą ich matka dostała jako prezent na trzydzieste urodziny, podpalili jej pudla, którego trzeba było później uśpić, bo straszliwie się męczył, a potem za jednym zamachem ugotowali w akwarium złote rybki (do dzisiaj nie wiem jak), zrobili nożami kilka sporych dziur w drzwiach wejściowych, tak że nadawały się tylko do wymiany, a porysowane ściany trzeba było zamalować, pocięli nożyczkami nowe kaszmirowe zasłony w salonie i o mało co nie zamordowali mojego kota, który, po odwiązaniu przeze mnie ze sznurka, uciekł i nigdy nie wrócił. W sumie, nie dziwię mu się, nie chciałabym zostać spuszczona za tylne łapy z drugiego piętra, jakoś nie podniecają mnie skoki na bungie. A to jedynie wierzchołek góry lodowej. Służba codziennie drżała, co też nowego chłopcy dzisiaj wymyślą, opiekunki wytrzymywały z nimi góra miesiąc, a ja, odkąd tylko zaczęli chodzić, nauczyłam się zamykać drzwi od pokoju na klucz, niezależnie gdzie i na ile wychodziłam.
Karen wyglądała niczym słodki aniołek i nie była taka diaboliczna jak bracia, ale na pewno o wiele bardziej despotyczna. Jej ulubione słowo brzmiało: „chcę!”, koniecznie z wykrzyknikiem, a najlepiej z kilkoma. Mając zaledwie sześć lat, nie dopuszczała do siebie myśli, że czegoś nie możne dostać, ona tego chciała i już. Wszyscy skakali nad nią, jakby była księżniczką, miała oddzielną nianię, własną garderobę i to o wiele większą od mojej, kota z ogromną czerwoną kokardą na złotej obroży oraz łóżko takiej wielkości, że zmieściłaby się tam razem z braćmi i siostrą. Żywiłam cichą nadzieję (a ze mną pozostali domownicy), że z Lany nie wyrośnie ani szatański pomiot, ani naburmuszona despotka. Na razie ograniczała się jednak do zmuszania wszystkich, aby nosili ją na rękach, nie tolerując przy tym wózka, łóżeczka, a już na pewno chodzenia na własnych nogach. Była na dobrej drodze, żeby dorównać starszej siostrze, a nawet ją pokonać.
W gruncie rzeczy dzieciaki nie były takie złe, każde na swój sposób dałoby się lubić, gdyby je trochę przytemperować. Jednak Emily nie dała powiedzieć na nie złego słowa, a już pod żadnym pozorem nie wolno było na nie krzyczeć, bo to je stresuje. Więc rosły sobie takie diabelskie nasienia, doskonale wiedząc, że mogą robić co chcą i nikt im nic nie powie.
- Jeść! - wrzasnęli jednocześnie bliźniacy, podbiegając do stołu i rzucając się na jedzenie, jakby nie mieli nic przez tydzień w ustach.
- Siadajcie ładnie przy stole - skarciłam ich, zakrywając dłonią swój kubek z herbatą, zanim wylądowała w nim łapka Alexa, okruszki i ogórek z jego kanapki, a potem pewnie jeszcze kilka innych rzeczy. - Kruszycie na obrus i podłogę.
- Dżuanita pozbiera - odparł mi na to beztrosko jego brat z pełnymi ustami, przekręcając imię kobiety na amerykański sposób. Nie znosiłam tego.
- Juanita jest już stara i nie będzie za wami latała z szufelką. Siadać.
Oczywiście mnie nie posłuchali, Leo nadal skakał po krześle, natomiast Alex usiadł na stole i zaczął wyjadać kostki cukru z cukierniczki. Jedyną reakcją było to, że spojrzeli na mnie w ten specjalny sposób i wiedziałam, co zaraz nastąpi.
- Powiem mamie, że się nad nami znęcałaś - zagroził Leo.
- I że nie pozwoliłaś nam jeść - dodał Alex.
- I że Dżuanita jest za stara i powinna ją wyrzucić - dorzucił jeszcze Leo.
- A ja jej powiem, że to wy zabraliście jej nową szminkę, żeby wysmarować nią fartuszek Rebecki - odparłam takim samym tonem jak oni. Zamarli nagle i zrobili przerażone miny. Ha! I tu was mam, małe potwory, pomyślałam. - A wasza mama Juanity nie wyrzuci, bo dobrze wie, że nikt nie wytrzyma z wami tak długo jak ona i nie będzie chciał tu pracować. Siadać - rozkazałam po raz kolejny.
Posłali mi spojrzenia zbitego psa, ale posłusznie zajęli miejsca przy stole i nawet przestali wrzeszczeć, plując przy tym okruszkami. Juanita wyjrzała z kuchni i uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością, a zza jej pleców wychylała się nasza pokojówka, Rebecca, z rozeźloną miną. Zapewne domyślała się, co stało się z jej fartuchem, ale nie miała na to żadnych dowodów.
Karen została przyniesiona przez swoją nianię na rękach i zaraz podstawiono jej przed nos naleśniki z syropem, bo nic innego nie tknęłaby na śniadanie. Lilian, „niania specjalna”, jak to się mówiło o niej po kątach, poszła jeszcze raz na piętro po Lanę, która pewnie była jeszcze w czasie swojej porannej „ubraniowej histerii”, czyli jak zwykle nie pozwalała przebrać się z piżamek. Rodziców oczywiście jak zawsze nie było, a służba nie miała uprawnień do zabronienia chłopcom rzucania w siebie chlebem, uciszenia nieznośniej sześciolatki, która darła się, że chce kakao i zmuszenia najmłodszej pociechy do ubrania się. Szybko dopiłam swoją herbatę i ruszyłam Lilian na odsiecz, modląc się, żeby w tym czasie Alex i Leo nie wpadli na kolejny szatański pomysł.
Witamy u Greyów. Ktoś ma ochotę na gorące kakao?

- Niech panienka przestanie obgryzać te paznokcie - zdenerwowała się po raz tysięczny Juanita.
- Nie mogę, to z nerwów.
Wymamrotała coś do siebie po hiszpańsku, ale nie zrozumiałam co.
Do rozdania dyplomów zostały mi trzy dni, godzina i trzydzieści minut, a ja coraz bardziej się stresowałam. Rano był listonosz, ale nie miał dla mnie żadnej poczty, żadnego listu z uczelni, a już na pewno nie z Harvardu. Nie mogłam już wysiedzieć w domu w jednym miejscu, choć nie chciałam się z niego ruszać, na wypadek, gdyby jednak na poczcie zorientowali się, że zabłąkał się jakiś list do mnie. Koło południa Juanita prawie siłą zabrała mnie na bazar, żebyśmy kupiły rzeczy do obiadu, a ja przy okazji oderwałam myśli od listu, który wciąż uparcie nie przychodził. Trzymałam na przedramieniu pleciony koszyk, który robił się cięższy i cięższy, a kobieta nieustannie pakowała do niego kolejne sprawunki.
Lubiłam przebywać na targu. Tropicana Flea Market znajdował się kawał drogi od naszego domu, ale Juanita na zakupy jeździła wyłącznie tam. Mówiła, że w tym miejscu zawsze może znaleźć świeże owoce i warzywa, ale wiedziałam, że chodziło o coś więcej. Na Tropicana Flea kręciło się sporo Kubańczyków i chyba kobieta po prostu przez chwilę chciała poczuć się jak w rodzinnym domu. Mnie to wcale nie przeszkadzało i zabierałam się tam z Juanitą w każdej wolnej chwili.
Na targu było jak zawsze pełno ludzi, przekrzykiwali się w wielu językach i co chwilę ktoś mnie potrącał. Juanita wybierała najładniejsze pomidory, papryki, pomarańcze i ananasy, wykłócając się głośno o ceny, a ja w tym czasie oglądałam naszyjniki z koralowców, plecione maty, ręcznie robione bransoletki. Targowanie się było bardzo ważnym elementem zakupów, co pojęłam już dawno i przenigdy w tym nie przeszkadzałam. Odnosiłam wrażenie, że zarówno sprzedający, jak i klienci odczuwali przyjemność, wykrzykując po hiszpańsku: „Demasiado caro!”, „Más! Más!”, „No estoy de acuerdo!”, „Rip off!”, „Fraude!” i wciskając między to przekleństwa lub okrzyki do Boga i jego Matki nad ciężkim kalectwem tej drugiej strony. Nie potrafiłam tego zrozumieć, ale zawsze mnie to zachwycało i dziwiło, gdy moja drobna, pomarszczona Juanita krzyczała do sprzedawcy: „Vaya timo!”, a on jej na to odpowiadał: „La calumnia! La calumnia!”
Kręcących się między straganami ludzi roztrącała biegająca za piłką grupka kubańskich chłopców, zwracając na siebie uwagę sprzedawców, którzy rzucali w ich kierunku przekleństwa. Czasem któryś z chłopców pochwycił ze stoiska jakiś owoc, a właściciel zaraz wybiegał z nim z miotłą albo kijem, jednak dzieciaka już dawno nie było. Przy jednym ze straganów zaczepiła mnie starsza kobieta i po włosku zaczęła zachwalać ślicznie wyszywaną chustę, namawiając mnie do jej zakupu. Musiałam przyznać, że idealnie nadawałby się na prezent dla Juanity, bo akurat zbliżały się jej urodziny.
- Pasowałby ci ten czerwony - stwierdził ktoś za mną.
- Tak myślisz? - rzuciłam, nie odwracając się w stronę rozmówcy. Doskonale znałam ten miękki, męski głos. - Wolę czarny. To kolor mojej duszy.
- Nie wierzę. Jestem pewien, że jest śnieżnobiała i brakuje jej tylko skrzydeł i aureoli. Inaczej nikt nie pragnąłby złożyć cię w ofierze.
Odłożyłam chustę na stoisko, kręcąc głową i uśmiechając się przepraszająco do pulchnej sprzedawczyni o ciemnej twarzy i ruchliwych ustach. Kobieta zaraz znalazła sobie inną potencjalną klientkę. W końcu pojrzałam na stojącego za mną mężczyznę, instynktownie odsuwając koszyk z zasięgu sprytnych rąk głośnych chłopców, którzy przeciskali się obok nas. Luca przyglądał się mi z nieznacznym uśmiechem błądzącym na ustach. W ostatnim czasie zdążyłam całkiem już o nim zapomnieć, w końcu zniknął dwa miesiące temu tak samo niespodziewanie, jak się pojawił. Od tamtej pory miałam zbyt wiele na głowie, ale w tym momencie na nowo zderzyłam się z osobliwością jego urody i zachowania.
Wyglądał tak samo jak w kwietniu - ta sama idealna twarz, te same złociste oczy i ten sam niezwykły uśmiech przez delikatne uniesienie kącików ust. Teraz jednak, prócz zwykłej uprzejmości i niewielkiej dozy sympatii, wyczułam jeszcze jakby bijącą od niego arogancję i pewność siebie, której nie zauważyłam ostatnio. No ale widziałam go zaledwie dwa razy - przy pierwszym spotkaniu byłam bliska śmierci, a za drugim razem otumaniona środkami przeciwbólowymi.
Luca też mi się przyglądał i nie mogłam odczytać z jego twarzy, co myśli na mój temat. Musiałam wydać mu się inna niż poprzednio - w czerni i makijażu, zdrowa i niecierpiąca, w normalnym oświetleniu i żadnym dziwnym miejscu. Nie mogłam odkryć, czy spodobało mu się to, co widział. Zresztą, jakie to miało dla niego znaczenie? Pewnie uważał mnie za dzieciaka i rozmawiał ze mną z czystej uprzejmości i normalnej ludzkiej życzliwości. W końcu uratował mi życie, pewnie był ciekawy, jak się czuję i tak dalej. Faceci w jego wieku woleli dojrzałe kobiety, a nie jakieś podlotki, które ledwie zaczęły nosić stanik. Zresztą, u mnie nie bardzo było na czym go nosić, zawsze byłam drobna i mało zaokrąglona.
- Śledzisz mnie? - zapytałam przyjaznym tonem, mijając go i przechodząc do następnego stoiska. Rozejrzałam się za Juanitą, ale znalazłam ją kilka straganów dalej, gdzie wykłócała się nad ziemniakami.
- Skąd ten pomysł? - odparł tonem zbyt niewinnym jak na mój gust i posłał mi lekko urażone spojrzenie. - Akurat…
- Byłeś w pobliżu? - wpadłam mu w słowo.
Uśmiechnęłam się kpiąco. Podeszłam do budki ze słomianymi kapeluszami i przyjrzałam się im prawie w zachwycie. Zawsze chciałam taki mieć, wydawały mi się takie beztroskie i radosne, jakby były ucieleśnieniem sielanki. Jedną ręką wciąż przyciskając koszyk, drugą założyłam sobie jeden z kapeluszy na głowę. Szerokie rondo pofałdowało się cudownie, a dwie granatowe wstążki w kropki powiewały przy każdym podmuchu wiatru, gdy przeglądałam się w wiszącym obok lustrze. Z czystej przekory zrobiłam kilka słodkich minek do swojego odbicia i puściłam oko do Luki. Popatrzył na mnie jak na idiotkę, a ja poczułam, że jest mi to obojętne. W samej chwili brazylijski sprzedawca zaczął wychwalać po portugalsku moją urodę, przeczuwając, że zdecyduję się na zakup.
- Quanto custa? - zapytałam. Znałam jedynie podstawowe zwroty, ale pewnie i tak nie miałabym problemu z komunikacją, gdyby kiedyś przyszło mi zgubić się w kraju portugalskojęzycznym. Doskonała pamięć bardzo ułatwiała człowiekowi życie. Wysoki mężczyzna z początkami siwizny wymienił cenę. - Eu vou tomar - oznajmiłam, na co uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Luca wydawał się być zdziwiony i przyglądał się mi uważnie, gdy szukałam portfela w przepastnym wnętrzu mojej czarnej torby, którą przezornie włożyłam na dno koszyka. Zatłoczone place targowe były rajem dla kieszonkowców, a ja nie miałam zamiaru ułatwiać im życia. Niech się za uczciwą pracę wezmą.
- Czyżbyś mówiła w każdym języku świata? - rzucił Luca tonem swobodnej pogawędki, gdy już odeszliśmy od kapeluszowego stoiska, oczywiście ze świeżym nabytkiem na mojej głowie. - Słyszałem już z twoich ust całkiem przyjemny dla ucha hiszpański, poza tym zdawałaś się świetnie rozumieć, co mówiła do ciebie tamta stara Włoszka. Masz coś jeszcze w zanadrzu?
Rzuciłam mu szybkie spojrzenie spod szerokiego ronda kapelusza. Przy nim nie zwróciłam się do nikogo po hiszpańsku, a to oznaczało, że musiał mnie już od jakiegoś czasu obserwować. Postanowiłam jednak na razie tego nie komentować, tym bardziej, że zdradził się chyba zupełnie nieświadomie.
- Naprawdę wyglądam na kogoś tak mało mądrego, że wydaje się to aż takie dziwne? - zażartowałam.
Nie odpowiadał przez dłuższą chwilę.
- Nie - stwierdził w końcu. Nie widziałam jego miny i nie mogłam ocenić, na ile mówi prawdę. - Po prostu w obecnych czasach wielojęzyczność to, że tak to ujmę, towar deficytowy.
- Hm, możliwe. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
Przeszliśmy wolno kilka jardów w milczeniu, wciąż w tym samym układzie - ja przodem, on kilka kroków za mną. Rozejrzałam się niedyskretnie za Juanitą, nie chcąc jej zgubić. Wlałam też, żeby nie dźwigała zbyt dużo rzeczy, w końcu miała już swoje lata, ale ona zapewne myślała to samo o mnie. Lekarze nagadali jej o unikaniu wysiłku fizycznego, zredukowaniu stresu i stosowaniu diety, przez co męczyła mnie na wszelkie możliwe sposoby, z dobrych chęci, oczywiście. Jakby można było zredukować stres! Ludzie, byłam nastolatką, w tym wieku cały świat człowieka stresuje i doprowadza do szaleństwa.
W tej chwili też czułam się zestresowana. Krok w krok podążał za mną w gruncie rzeczy obcy facet, którego widziałam na oczy raptem dwa razy. Wszyscy się za nami oglądali, ale miałam wrażenie, że część osób nie zachwycała się wcale niezwykłą urodą mojego towarzysza. Jakaś starsza kobieta przeżegnała się na nasz widok, grupka kilku mężczyzn o spalonych słońcem twarzach zamilkła, gdy ich mijaliśmy i posłała nam niezbyt przyjemne spojrzenia, a jeden sprzedawca zaczął nawet mamrotać pod nosem przekleństwa. Uświadomiłam sobie nagle, że wszyscy ci ludzie wierzyli w ludowe podania i legendy równie mocno co Juanita. A do tej pory myślałam, że żyjemy w XXI wieku. Jak widać religijność nie przeszkadzała wierzyć w zabobony. Z nerwów znów zaczęłam obgryzać paznokcie.
- Panienka zje sobie w końcu palce - ofuknęła mnie Juanita, pojawiając się nagle tuż obok. - Czym wtedy będzie panienka pisać te swoje święte notatki?
- Nauczę się stopami - wymamrotałam, ale posłusznie wyjęłam dłoń z ust.
Nastawiłam koszyk, żeby kobieta mogła wrzucić do niego kolejną porcję ciężkich jak diabli sprawunków. Nie sprawiała wrażenia, jakby miała zamiar już kończyć. Zastanawiałam się, czy zamierza zrobić zapas na cały rok dla armii, ale nie powiedziałam tego głośno. Pewnie by się na mnie obraziła.
Juanita ułożyła zakupy starannie w koszyku, po czym spojrzała na stojącego za moimi plecami mężczyznę i nagle zamarła. Widziałam, jak rozszerzają jej się oczy ze strachu, gdy odruchowo sięgnęła dłonią do swojego świętego medalika.
- Och, to tylko Luca - rzuciłam, przewracając oczami. - Luca, poznaj Juanitę, naszą gospodynię - powiedziałam, odwracając się w jego stronę pierwszy raz od dłuższego czasu. - To ona nauczyła mnie tylu języków.
- Niezwykle miło mi panią poznać - odparł, ukłoniwszy się lekko. Głos miał słodki jak miód, ale spojrzenie lodowate i twarde.
Oczekiwałam, że Juanita zaraz zacznie krzyczeć albo dostanie ataku paniki i każe mi natychmiast uciekać, ale zamiast tego zesztywniała, wyprostowała się i przybrała bojową postawę, podobną do zachowania mijanych przez nas ludzi. Jej wzrok zrobił się równie zimny co Luki. Zmarszczyła wrogo brwi i zacisnęła usta, ale dłoń wciąż trzymała przy szyi, nie puszczając medalika. Miałam wrażenie, że temperatura spadła o kilka stopni, ale może była to wina słońca, które nagle skryło się za chmurami, choć w prognozie pogody nadawano upały, jak przez większość czasu w Miami. Kilka osób przyglądało się nam z zaciekawieniem, wyglądali na typowych mieszkańców Florydy, nierozumiejących przy czy konfliktu, natomiast najbliżsi handlarze sprawiali wrażenie spiętych i gotowych do ataku. Poczułam, że kręci mi się w głowie. Zabobony!, wrzasnął natychmiast mój mózg, buntując się przeciwko takiemu obrotowi sprawy.
Juanita zaczęła wyrzucać z siebie całą litanię po hiszpańsku, ale tak cicho i z taką szybkością, że niewiele potrafiłam z tego zrozumieć. Wyłapałam jednak coś o złych duchach panoszących się po świecie i smażeniu się w piekle. Luca wyglądał na niewzruszonego, przyglądał jej się bez słowa z góry, z rękoma założonymi na piersi i mocno zaciśniętymi ustami. Był od niej wyższy jakieś półtorej stopy i nie chciałam nawet wyobrażać sobie, jak to się skończy, gdy Juanita zapragnie się na niego rzucić. Postanowiłam interweniować, zanim ściągną na siebie uwagę jeszcze większej ilości gapiów.
- Daj już mu spokój, Juanita - zwróciłam się do Kubanki, stając między nią, a mężczyzną. Sytuacja wyglądała zapewne groteskowo. - Nic ci nie zrobił.
- Diablo - rzuciła, nawet na mnie nie zerknąwszy, tylko wciąż wbijając ostre spojrzenie w Lukę.
Nic na to nie powiedział.
- Jak dla mnie, to on wygląda bardzo poprawnie politycznie - stwierdziłam przesadnie lekkim tonem. - Daj już spokój.
Popatrzyła po raz ostatni wrogo na mężczyznę, po czym odwróciła się na pięcie i odeszła między stragany. Westchnęłam, podążając za nią wzrokiem. Choć wiedziałam, że bardzo mocno wierzy w te wszystkie historie, które w dzieciństwie słyszała od matki, nawet nie przypuszczałam, że jest gotowa zrobić dla nich scenę na środku Tropicana Flea. Widziała Lukę po raz pierwszy w życiu i natychmiast sklasyfikowała go jako demona, nic o nim nie wiedząc. Ty też prawie nic o nim nie wiesz, szepnął mi cichy głosik w mojej głowie. Nieświadomie przypomniałam sobie, że moje pierwsze skojarzenie na jego temat było jednak nieco inne.
- Cóż, mam nadzieję, że jednak nie jesteś wampirem - zwróciłam się do Luki, gdy znów wmieszaliśmy się w tłum. Oczywiście, na ile było to możliwe z kimś takim przy boku, w otoczeniu napalonych kobiet obcinających go wzrokiem oraz wierzących w złe duchy i postaci z legend Latynosów, którzy mieli dużo mniej przyjazne zamiary. - Juanita będzie już zupełnie nie do wytrzymania, gdy okaże się, że znowu miała rację.
- A myślisz, że miała? - zapytał grobowym głosem.
Znów szedł za mną i nie mogłam obserwować jego twarzy, ale byłam prawie pewna, że jest ściągnięta nieprzeniknioną maską.
- Czy ja wyglądam na osobę wierzącą w wampiry? - odparłam pytaniem na pytanie, rzucając mu przez ramię figlarne spojrzenie.
Mógł sobie je interpretować, jak tylko chciał.
- Czyli nie wierzysz?
- Tego nie powiedziałam.
Westchnął z irytacją.
- Nie potrafię cię zrozumieć - mruknął tak cicho, że ledwie usłyszałam. - Czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego twój były chłopak nadal znajduje się na wolności? - zmienił temat, choć domyślałam się, że idealnie pasował do nierozumienia mnie.
To, że wiedział, kim jest James i gdzie się znajduje, oznaczało, że nie zniknął tak po prostu dwa miesiące temu. Zadał sobie nieco trudu, żeby odkryć, z kim się spotykałam i obserwował Jamesa, a zatem pewnie i mnie. Nie poczułam się zbyt komfortowo z tym odkryciem i myślą, że od jakiegoś czasu byłam śledzona przez faceta, którego nawet nie znałam. To, że uratował mi życie, wcale nie oznaczało, że miał prawo się nim interesować i mnie śledzić. Nie miałam pojęcia, czy robił to przez cały czas, czy może wyjechał i wrócił niedawno, żeby mnie odnaleźć. Może był jakimś psychopatą. Najpierw mnie uratował, a teraz miał zamiar trochę się ze mną pobawić, zanim własnoręcznie mnie zamorduje. Może wypatrzył mnie już wcześniej i James popsuł mu plany…
Mój mózg zaczął podsuwać mi coraz śmielsze wizje, od których po plecach przechodziły mi ciarki. Nagle poczułam się niepewnie, że jestem odwrócona do Luki plecami i nie widzę jego ruchów. Wiedziałam, że zbyt długo ociągam się z odpowiedzią i pewnie ucieszyłam się, że Luca nie widzi mojej twarzy, gdyby nie nagłe zaniepokojenie niewidzeniem jego własnej.
- A dlaczego miałby nie być? - zapytałam uprzejmie, zatrzymując się przy budce z jabłkami i modląc się, żeby nie wyczuł drżenia w moim głosie.
- Cóż, może dlatego że próbował cię zabić.
Zerknęłam na niego. Stał po prawej stronie z rękoma głęboko w kieszeniach i zmarszczonym czołem, a jego złote oczy ściemniały. Mimo to nagle przestałam się go obawiać. Nie, powiedziałam sobie, to nie miałoby sensu. Po co miałby mnie wtedy ratować, jeśli chciał mnie zabić? Mógł sam dokończyć tam na miejscu lub zabrać mnie na jakieś odludzie i w spokoju dobić. Nie wiedziałam, co to musiałby być za psychopata, który zadałby sobie tyle trudu, żeby uratować mnie prawie na sekundę przed śmiercią, puszczać wolno na kilka miesięcy, żeby potem znów mnie łapać i zabijać. Trochę bezsensowne. Popatrzyłam na idealną twarz Luki i stwierdziłam, że po prostu nie mógł być mordercą. Nadal nie podobało mi się, że mnie obserwował, ale przestałam się go bać.
- James? - zdziwiłam się z teatralną przesadą, nagle powracając do dobrego humoru. A zresztą, nawet jeśli był szaleńcem, to mogłam przynajmniej umrzeć w dobrym nastroju. Należało mi się. - James próbował mnie zabić? Och, nie miałam pojęcia. Nie pamiętam z tamtego wieczoru zupełnie nic od wyjścia z domu.
- Bardzo wygodne - stwierdził, a kąciki jego ust drgnęły.
Wybrałam największe, najbardziej czerwone jabłko i od razu wbiłam w nie zęby. Było słodkie i soczyste.
- A jaka oszczędność czasu.
Uśmiechnął się. Skinął na sprzedawcę i zapłacił mu za owoc. Ciemnoskóry mężczyzna popatrzył na niego z dystansem, ale nie zaczął rzucać przekleństw, bez słowa wydając resztę.
- Nie za bardzo cię tu lubią - zauważyłam.
Luca wzruszył ramionami.
- Nie przeszkadza mi to. Rzadko bywam w takich miejscach.
Spojrzałam na jego śnieżnobiałą koszulę i ciemne jeansy. Faktyczne, jakoś nie pasował do zatłoczonego targu. Z drugiej strony, ja też byłam „dziewczyną z dobrego domu”, a czułam się tu nawet lepiej niż w naszej wielkiej i lśniącej willi.
Juanita wróciła i wrzuciwszy ostatnie rzeczy do koszyka, oznajmiła mi, że na dziś koniec zakupów. Ulżyło mi, bo obie ręce bolały już mnie niemiłosiernie i nie mogłam wymyśleć nowego sposobu na noszenie tego ciężkiego cholerstwa. Luca chyba zauważył jakąś zmianę na mojej twarzy, bo nagle żywo zainteresował się koszykiem. Juanita wyglądała, jakby miała ochotę go pobić, gdy zaproponował, że poniesie za mnie pakunki.
- Poradzę sobie - rzuciłam, przewracając oczami.
- Ależ panienka nie powinna nosić ciężkich rzeczy - wtrąciła Juanita z troską, nieświadomie grając na korzyść Luki.
- Zrobicie zaraz ze mnie inwalidę - zirytowałam się. - Jestem już całkowicie sprawna i nie potrzebuję wyręczania mnie w każdej sprawie.
- Nie twierdzę, że nie jesteś sprawna - odezwał się Luca, ignorując wściekłe spojrzenie starej Kubanki. - Staram się być po prostu uprzejmy. To byłaby ujma na moim honorze, gdybym beztrosko pozwolił kobiecie nieść coś ciężkiego.
- Gentelman się znalazł - mruknęłam, ale oddałam mu koszyk.
Juanita nie była zbyt zadowolona, że mężczyzna będzie nam towarzyszył aż do samochodu. Wciąż mamrotała pod nosem o złych duchach i demonach, ale oboje nie zwracaliśmy na nią uwagi, zajęci rozmową. Głównie to ja zadawałam pytania, a Luca cierpliwie odpowiadał. Wydawał się być nieco rozbawiony moim przesłuchaniem. Dowiedziałam się więc, że miał dwadzieścia trzy lata i przyjechał do Miami do dobrego znajomego, który był myśliwym i mieszkał na Everglades, co w pewnym sensie tłumaczyło obecność na mokradłach w środku nocy. Luca zaś mieszkał w okolicach Seattle, od kilku miesięcy samotnie, bo jakiś czas temu wyprowadził się od brata i jego rodziny. Byłam ciekawa, czemu to zrobił, ale on tylko wzruszył ramionami i stwierdził, że brakowało mu prywatności. Świetnie to rozumiałam. Na moje pytanie, co teraz robi  zawodowo, odparł, że kończy studia medyczne i ma zamiar poprosić brata o pomoc w znalezieniu pracy. Dotarło do mnie, że pewnie tylko dzięki temu przeżyłam.
Juanita przysłuchiwała się nam z ciekawością, prychając co jakiś czas, jakby wątpiła w prawdziwość słów Luki. Musiałam jednak przyznać, że facet był zbyt idealny, żeby mógł być prawdziwy - nie dość, że przystojny i dobrze wychowany, to jeszcze przyszły lekarz. Wampir-lekarz? Tego jeszcze nie grali. Poza tym, był środek dnia, świeciło słońce… Znaczy, jakiś czas temu świeciło, bo teraz skryło się za chmurami. Z drugiej strony, skoro ewolucja przekształciła neandertalczyka w homo sapiens, czy wampiry nie mogły ewoluować? A może to wszystko były tylko legendy, które pozwalały im wtopić się w tłum i nie narażać się na ludzką nienawiść? W końcu stały wyżej w łańcuchu pokarmowym.
Poczułam, że zaczyna mnie boleć od tego głowa.
Frank siedział za kierownicą nissana z niesamowicie znudzoną miną i czapką nasuniętą na oczy. Samochód stał w cieniu, ale przypuszczałam, że w czarnym aucie musiało być jak w piekarniku, co zupełnie nie przeszkadzało mężczyźnie przespać się kilka razy. Frank potrafił zasypiać na życzenia w każdym możliwym miejscu, byleby tylko miał chwilę czasu. Na nasz widok wyskoczył z auta i przejął od Luki koszyk, żeby wstawić go do bagażnika. Juanita w tym czasie usadowiła się już na tylnym siedzeniu, ale ja wciąż jeszcze się ociągałam.
- Długo jeszcze zostajesz? - zapytałam Lukę, stojąc przy otwartych drzwiach samochodu, gotowa do wejścia do środka.
Mężczyzna miał nieprzeniknioną minę. Wiedziałam, że to głupie żebrać o spotkanie, zwłaszcza, że nie musiał być zainteresowany takim dzieciakiem jak ja, ale po prostu mnie intrygował, nie cierpiałam zostawiać niewyjaśnionych zagadek. No dobra, do tego mi się podobał, ale po przejściach z Jamesem postanowiłam dać sobie spokój z chłopakami do ukończenia studiów.
- Kilka dni.
- Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze akurat będziesz w pobliżu mnie - rzuciłam z psotnym uśmiechem.
Uniósł lekko kąciki ust.
- Możliwe - powiedział, zanim wsiadłam do samochodu.
Zamknął elegancko za mną drzwi, a Frank natychmiast ruszył. Obejrzałam się tylko raz, a Luca wciąż stał w tym samym miejscu. Miałam doskonały humor, nawet jeśli Juanita nie odzywała się do mnie do końca dnia.


1 komentarz:

  1. Pierwsza *.*
    Super rozdział :)
    I taki długi ^^ Przeczytałam całego bloga i mi się spodobało jak piszesz :D
    Obserwuję :3 Pozdrawiam i życzę weny.
    Czekam na nexta

    Zapraszam do mnie
    http://about-the-everything.blogspot.com/
    i http://be-your-self-6969.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń

Layout by Raion